Henry David’s GUN we wrocławskim Carpe Diem

22 listopada 2016, Wrocław, Carpe Diem

Jak to dobrze, że Henry David’s GUN jest tak świetnym zespołem i gra tak krótkie koncerty! Dobrze, bo nie muszę pisać wściekłej recenzji, jaką już ułożyłam sobie w głowie, blisko półtorej godziny czekając na jego koncert, który trwał (z zegarkiem w ręku) jedną. Chcę jednak choć pobieżnie tą moją wściekłość wytłumaczyć, wierząc że da to materiał do refleksji artystom, organizatorom koncertów i uczyni polski przemysł muzyczny lepszym. A zatem, 22 listopada przyszłam do klubu Carpe Diem we Wrocławiu nie po to, by napić się piwa, nie po to, by spotkać się za znajomymi ani nie dlatego, że na zewnątrz było zimno, a ja nie miałam się gdzie podziać. Przyszłam na koncert Henry David’s GUN, którego debiutancka płyta „Over the fence… and far away” była dla mnie najważniejszą muzyką minionej zimy, która w ogóle jest jedną z najlepszych polskich płyt tego roku i którą znam na pamięć. Przyszłam w końcu na koncert Henry David’s GUN, po blisko roku starań o to, bo jakoś tak się układało, że zawsze grali nie w tym mieście, w którym akurat byłam. Postarałam się tym razem, pofatygowałam się 40 kilometrów, zrezygnowałam z meczu Borussi z Legią i… półtorej godziny podziwiałam wystrój i rozwiązania architektoniczne poniemieckiej (skądinąd ładnej) piwnicy. Scena gotowa była punktualnie, publiczność na swoich miejscach również, więc nie mam pomysłu na odpowiedź na pytanie dlaczego panna supporterka 20 minut siedziała nad napojem zamiast wkroczyć na scenę, dlaczego wcześniej się nie nastroiła? Osobną kwestią jest – dlaczego w ogóle występowała, ale nie o tym, o dobrej muzyce. Która od razu po jej występie nie nastąpiła, ponieważ panowie z Henry David’s GUN stroili się również („Nikt na tym nie grał i stoi jak stało!”) i witali ze znajomymi. Taką refleksją chciałabym podsumować ten wywód: albo jest się poważnym artystą, albo gra do piwa i dla znajomych.

A teraz do rzeczy – o tym, że Henry David’s GUN jest świetnym zespołem i co więcej, świetnym zespołem koncertowym .

Widząc jak to wszystko mozolnie idzie byłam pewna, że będę musiała wyjść z tego koncertu w trakcie, żeby mieć jak wrócić te 40 km do domu. Nie musiałam. I nie wiem tylko, jak to ocenić – szczęście czy rozczarowanie? W każdym razie już pierwszą piosenką zdołali zniweczyć moje rozdrażnienie i zadziwić tym, że jednak w ciasnych, obskurnych wrocławskich pubach może wydarzyć się jakiś dobry koncert. Dobry do tego stopnia.

Był króciutki , ale skondensowany jak tylko się dało, przez co sprawiał wrażenie najlepszego fragmentu wyciętego z większej całości. Nie było momentów rozprężenia, gadania, czczego podgrywania sobie dla treningu czy dla zabawiania gawiedzi. Jak już (w końcu!) zespół wszedł na scenę – nie przestawał uraczać publiczność swoją piękną muzyką w jeszcze piękniejszym wykonaniu. Bo to nie jest pusty frazes, że nikt w Polsce nie gra tak jak Henry David’s GUN (z jakim można się spotkać w materiałach o zespole). Można zgodnie z prawdą stwierdzić nawet, że nikt nigdzie nie gra tak jak Henry David’s GUN, ponieważ tworzy on czysty rodzaj autorskiej muzyki. Takiej, która nie wpatruje się w prekursorów i nie ogląda na naśladowców, nie zabiega o oklaski, która na scenie brzmi dokładnie tak, jak tam gdzie się tworzy (w sercu? duszy? umyśle? – tego nie wiem) i bez lanserskich obróbek, w takiej samej postaci trafia (tu już wiem) do serc i umysłów słuchaczy. W sumie wcale nie jest dużo takich zespołów, które tworzą muzykę. Sporo, nawet bardzo dobrych kapel, po prostu świetnie gra na instrumentach i porusza się po muzycznym obszarze, który ktoś im kiedyś pokazał. Henry David’s GUN ma własny obszar, własną muzykę i napawa się każdym jej najdrobniejszym dźwiękiem. Banjo, ukulele, cymbałki – kto w ogóle gra na czymś takim z zamiarem tworzenia poważnej muzyki (i nie związanej z dziedzictwem jakiegoś plemienia)? Poza Henry David’s GUN do głowy nie przychodzi mi żaden inny przykład.

W Carpe Diem materiał z „Over the fence… and far away” zagrali po kolei, co, mając na względzie fabularny charakter tej płyty, właściwie jest nie do przeskoczenia. Zaczyna się zawsze od topnienia lodów („Melting Ice”), a kończy na wciśnięciu sprzęgła („Smell Of Gasoline”), nigdy odwrotnie. Tylko bisy namieszały trochę w treści, zostawiając w post scriptum „By The Riverside” i „Evening Glow Orange”, które, swoją drogą, świetnie brzmi jako finał. Pojawiły się też nowe piosenki, pozwalające snuć przypuszczenia, że nstępna płyta będzie co najmniej równie dobra jak „Over the fence… and far away”. Choć może to tylko taka magia koncertu, bo na koncercie Henry David’s GUN wszystko brzmi lepiej niż na płycie (co też jest świadectwem rangi zespołu). Fantastyczne było to, jak cudownie perkusja rozwalała filigranowość tych piosenek, znaną z ich studyjnej wersji; jakiej mocy nadawał im wyrazisty bas. Muzycznie wszystko brzmiało bardziej „soczyście” niż na płycie, charyzmatycznie i zadziwiająco. Dało się poznać, że Henry David’s GUN to nie jest Wawrzyniec Dąbrowski z gitarą, a zespół, który się uzupełnia, czasem sobie pomaga, czasem przeszkadza, ale zawsze wprowadza element nieprzewidywalności, który w muzyce jest pierwiastkiem życia, stanowiącym sens grania koncertów.

Tylko że jak się tworzy taką muzykę i tak dobrze rozumie się z publicznością, to gra się dwugodzinne koncerty, punktualnie wchodzi na scenę i nie zasłania kiepskimi supportami. I mam życzenie, żeby następny koncert Henry David’s GUN, na jaki przyjdę, był właśnie taki.


Zobacz również:

„Over the Fence and Far Away” Henry David’s GUN
„Black Disease” Henry David’s GUN
„Tales From The Whale’s Belly” Henry David’s GUN

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *