„Lose Yourself to Find Peace” Trna

Nadaje wyrazu tej płycie informacja, że pochodzi z Rosji – z dalekiego, zimnego kraju budzącego strach. Tak, śmiejmy się ze stereotypów, ale jednak szara okładka, Rosja i taki rodzaj psychodeliczno-metalowej muzyki robią swoje. Wywołują lęk, przygnębienie i wściekłe wzruszenie – w sumie negatywne emocje, nawet jeśli przyprószone jakimś pierwiastkiem piękna. Warto jednak zagłębić się w tą płytę bez informacji dodatkowych, bez instrukcji ani kulturowego kodu, zostawiając sobie może tylko jedną wskazówkę – tytuł, zakończony pokojem.

Utrata siebie to chaotyczna gonitwa do utraty zmysłów – i tak właśnie „Lose Yourself to Find Peace” się zaczyna. Nie ma żartów, od samego początku Trna serwuje muzykę graną z całych sił, i ciałem, i duszą, muzykę, która zdaje się nie kończyć i nie powtarzać, która rozbrzmiewa wzdłuż i wszerz, rozrasta się, potężnieje; muzykę totalną, pochłaniającą do głębi, ale przy tym w dziwny sposób uspokajającą. To w końcu mordercza ucieczka do „happy endu”, więc wszystko jest na swoim miejscu, nawet strach.

Tylko, że nim dobiega się do końca, najpierw jeszcze zmienia się brzmienie, na pierwszy plan wysuwa się perkusja, która wywołuje efekt rozbicia – tłuczenia delikatnych form, obracania w pył. Tu też Trna działa z rozmachem, rozbija z pasją, mocą, bez końca. Aż zostaje tylko kupa gruzu w pustce, a raczej w bezkresnej przestrzeni, w której wszystko może się zacząć od początku. Tam muzyka rozpływa się w spokoju i samotności, która jest dobra, bo nieskalana niczym strasznym.

„Lose Yourself to Find Peace” to w sumie takie trzy utwory (formalnie dwa), trzy stany, trzy fazy dotarcia do idealnego rozwiązania, przytoczonego w tytule. To taki uniwersalny przepis na życie w pokoju, według którego najpierw trzeba od siebie uciec, później całkowicie się rozbić na maleńkie kawałki i w końcu rozpłynąć się w świecie, w którym nic, co było, nie ma znaczenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *