15 lipca 2021, Świdnica, Pod Wieżą Ratuszową
Poszłam na ten koncert z ciekawości głównie, żeby zobaczyć na własne oczy jak to możliwe, żeby kontrabasista był liderem zespołu. Tria, w którym jest też perkusja i saksofon. Mając je po swojej lewej i prawej stronie, kontrabas może być w centrum jedynie pod względem ustawienia. Nie przebije się swoim brzmieniem przez tak charyzmatyczne, donośne sąsiedztwo. Chyba, że będzie to muzyka mało ekspresyjna albo poniekąd eksperymentalna – jednym słowem dość trudna w odbiorze. Tego się spodziewałam po koncercie Mike Parker’s „Meta”, który się odbył w ramach Świdnickich Nocy Jazzowych, ale nie byłam przekonana, że tak będzie. To w końcu jazz, jazz może być niespodziewany.
No, i nie było trudno. Już pierwsza kompozycja („RFP” jeśli dobrze pamiętam) otworzyła występ amerykańskiego kontrabasisty, któremu towarzyszyli: Sławek Pezda na saksofonie i Damian Niewiński na perkusji, czymś w rodzaju śmiałego wykopu, z taką wręcz momentami rockową energią. Świetny popis wszystkich członków zespołu od razu dał do zrozumienia, że tu nie będzie grania pod lidera i poskramiania, z natury bardziej ekspresyjnego, saksofonu czy perkusji, żeby kontrabas wypadł wirtuozersko. W konsekwencji był w tle tego wszystkiego, co było słychać, ale jednak cały czas stanowił istotę tej muzyki. Zastanawiałam się czym jest kontrabas. Jeśli perkusję można porównać do bicia ludzkiego serca, to kontrabas (czy w szerokim znaczeniu bas po prostu) jest jak puls, który nadaje wibracji całemu organizmowi. Tak można też opisać rolę Mike’a Parkera w tym jego muzycznym projekcie.
Zastanawiałam się też skąd w tym projekcie nazwa „Meta”. Rozszyfrowałam to tak, nie wiem czy słusznie, że chodzi tu o spektakularne finały, które można usłyszeć, jeśli nie we wszystkich, to w większości z tych kompozycji Mike’a Parkera. Rozbrzmiewają one siłą rozpędu, rozpoczynając się takimi nawet eksperymentalno-monotonnymi tonami, jakich początkowo się spodziewałam, a potem w coraz szybszym tempie dochodzą do instrumentalnych popisów – głośnych, szybkich, zdających się nie mieć zachamowań. Nawet utwór, który sam autor przedstawił jako „Nasz romantyczny spacerek” kończy się w ten sposób [mam nadzieję, że nie w parku :)]. Brzmi to dokładnie tak, jak wygląda czterystumetrowiec wbiegający na metę.
Jeśli kontynuować symbolikę zawodów, to można stwierdzić, że Mike Parker jednak w tym swoim trio przegrywa. Daje się zagłuszyć, wepchnąć w tło. Podczas koncertu można było to usłyszeć zwłaszcza w kompozycji „Goldfingers” – myślę, że tytuł nawiązuje do palców saksofonisty, który zagrał to niewiarygodnie, wirtuozersko, spektakularnie, zagarniając dla siebie całą atencję publiczności. Tylko, że to był taki utwór, który tak właśnie należało wykonać, a nie spontaniczny popis umiejętności, który mógłby dowodzić wyższości jednego muzyka nad innym.
Fantastyczne w tym koncercie było to, że ukazał siłę gry zespołowej. Każdy z tych trzech muzyków przedstawił wszystko, co najlepsze w swoim instrumencie, pozwalając mu wybrzmieć z całą mocą i głośnością, a jednak bez zagłuszania pozostałych instrumentów. Każdy z nich był tam ważny, każdy z nich był świetny, każdy prezentował swój charakter i zdawał się grać swoje, bez oglądania się na pozostałych, a jednak wychodziła z tego spójna muzyka, jedna opowieść, piękne kompozycje i porywający koncert.