Śpiew czysty niczym w kościele, z podniosłymi refrenami śpiewanymi jakby na chwałę Stwórcy, ale takim dziewczęcym, delikatnym głosem. Tak Aldous Harding wyprowadza w pole swoich słuchaczy. I ciągnie ich jeszcze dalej, bo piękna, folkowa oprawa jej muzyki tworzy złudzenie, że tutaj nie spotka ich nic złego. Tylko skrzypce, przyroda, anielski głos, relaks na łonie natury. Taki trochę egzotyczny, ale w gruncie rzeczy swojski, przyjemny dla ucha folk z Nowej Zelandii. I w takim złudzeniu być może trwałabym długo, gdybym z muzyką Aldous Harding spotkała się tylko na płaszczyźnie zmysłu słuchu, ale zanim dotarłam do płyty, zaczęłam oglądać jej teledyski. A wizualnie jej muzyka zdradza znacznie szybciej to podstępne wyprowadzenie w zupełnie nieoczekiwane miejsce. Podstępne, ale fascynujące, bo prowadzące słuchacza przez takie obszary sztuki, w których nic nie wie na pewno. Gdzie nie da się zastosować porównań, sfabrykować etykietek, gdzie nie istnieją oczywiste inspiracje, subkultury i jasne wyznaczniki stylów, reguł, zachowań.
Dlatego niech was nie zwodzi ta czystość, kruchość, anielskość niemal. Aldous Harding to jest mroczna dziewczyna z prowincji, a takie są nieobliczalne. Albo nie – dajcie się zwieść, bo ona zwodzi cudownie, śpiewa przecudnie i tworzy historie, które przyprawiają o dreszcze silnych emocji wobec prawdziwego starcia ze światem.