„Beauty & Ruin” Boba Moulda brzmi lepiej w całości niż w kawałkach. A nawet więcej – w całości brzmi bardzo dobrze, podczas gdy pojedyncze piosenki są w paru przypadkach wręcz jedynie takie sobie. Może to posłużyć jako głos w dyskusji „czy warto kupować płyty?” – warto, płytę „Beauty & Ruin” zdecydowanie trzeba kupić i słuchać w całości.
Zaczyna się intrygująco – „Low Season”, wobec którego mój zachwyt osłabia jedynie banalna konstrukcja piosenki i prosty, rymowany refren. Są to słabe punkty, które usłyszeć na tej płycie można jeszcze co najmniej kilka razy, w niektórych piosenkach z takim natężeniem, że słuchając ich bez kontekstu płyty nie miałabym co o nich napisać (fajne, bez wyrazu). Na przykład „I Don’t Know You Anymore” – jak się to słyszy, prosty rymowany tekst, to nie pozostaje nic innego jak stanąć w kółeczku i klaskać do rytmu. Tyle, że zaraz po tej biesiadnej rymowance pojawia się seria trzech tak dobrze zagranych kawałków, że już nie słucha się i nie pamięta kto, co i jak śpiewał przed chwilą. Serię tą tworzą „Kid With Crooked Face”, „Nemeses Are Laughing” i „The War”.
Potem znów powraca styl rymowanki, ale tylko na chwilę, którą trwa „Forgiveness”. Biesiadny klimat rujnuje zdecydowanym wejściem (bez wstępów) kolejna seria imponującego grania („Hey Mr. Grey”, „Fire In The City”, „Tomorrow Morning”). Zwłaszcza „Fire In The City” polecam uwadze.
„Beauty & Ruin” jest taką płytą, na której trudno usłyszeć piosenki wyróżniające się czymś. Najlepsze i najgorsze. Nic nie odstaje, nie podnosi ani w istotny sposób nie zaniża poziomu. W całości jest to bardzo amerykańska płyta: prosta, imponująca, pewna siebie i nie zwalniająca tempa. Niecałe 40 minut, które zdecydowanie warto poświęcić Bobowi Mouldowi, by wysłuchać wszystko, co ma do powiedzenia. Od początku do końca. Całość. Fragmenty tworzą często mylny obraz prawdy.