Miałam kiedyś plakat Grety Garbo sfotografowanej w podobnym oświetleniu. Kiedyś światło było istotniejsze, a widzowie potrzebowali większej dosłowności. Cierpiało się, kochało, tęskniło, obawiało – ostentacyjnie tak, żeby nikt nie miał żadnej wątpliwości co do prezentowanych uczuć. Zatem sfotografowanie się w takim świetle jest dla mnie jasnym przekazem: „nie mam nic do ukrycia”. I rzeczywiście, to jest tego typu płyta.
Ellis na „born again” wystawia na pokaz całe swoje wnętrze, wśpiewuje wszystko to, o czym trudno się mówi. Robi to z łatwością, z taką dziewczęcą naiwnością, którą chciałoby się poklepać po ramieniu, a po cichu być może nawet wyśmiać. Ale trudno się na to zdobyć, bo ona jednak bardzo ładnie śpiewa. W szczerości swoich uczuć każdy jest do pewnego stopnia obciachowy, dlatego tak je ukrywamy. Ellis się nie boi, prezentuje je w detalach, dodam, fascynujących detalach – koronkowych, kryształowych, marzycielskich. Konsekwentnie kreuje nastrój marzeń sennych, ale dzięki tym detalom, nie usypia i nie nudzi.
No cóż, trzeba jasno powiedzieć – to jest smutna płyta (ten niebieski kolor na okładce nie jest przypadkowy). Taka bez reszty smutna, nawet jeśli z akcentami dobrych myśli, z przesłaniem nowego początku. Na pewno nie zawsze i nie dla każdego będzie równie dobrze brzmieć, ale są tacy ludzie, którzy doświadczają takich dni, kiedy podobnej muzyki nie mogą przestać słuchać. Ona w pewien sposób jest cudownie bezpieczna – oferuje stan, z którego nie trzeba wychodzić, w którym nic nie trzeba robić i po którym niczego się nie oczekuje. To wielki przywilej – być tak ostentacyjnie nieszczęśliwą i nie musieć tego zmieniać.