Niezbyt zauważalna jest to muzyka, chciałoby się powiedzieć, że taka, która „nie szuka poklasku”. Ta wielka miłość rzucająca się w oczy z okładki wyłania się zupełnie zwyczajnie, niespiesznie i cicho. Album „…And Out Of The Void Came Love” zawiera całą serię bardzo ładnych piosenek choć tak niewiele muzyki. Można powiedzieć, że jest to opowiedziana płyta, teksty w niej wygrywają, mogą zainteresować, wciągnąć, zachwycić, ale muzyczny minimalizm jest chyba niedostosowany do warstwy tekstowej tego dzieła. Znajduje się na nim kilka fragmentów z wyrazistym fortepianem jak „Someday My Love Will Come”, czy „Time”, które przykuwają uwagę i których melodię w jakimś stopniu można zapamiętać, jednak większość utworów zamyka się gdzieś w stylistyce melorecytacji.
Niestety od pierwszych dźwięków zawartych na tej płycie muzyka The Veils skojarzyła mi się z twórczością Nicka Cave’a i w takim porównaniu trochę słabo wypadła (przez ten niedobór instrumentalnych popisów). Ale odchodząc od porównań i wyzbywając się oczekiwań można usłyszeć „…And Out Of The Void Came Love” jako dobrze i ciekawie skomponowane dzieło. Wymagające, bo stworzone w dużej mierze z ciszy. Charakterystyczne, bo nie dbające o przebojowość ani nawet o specjalną „muzyczność” treści. Wartościowe, bo silące się na opowiedzenie o jakiejś skrywanej prawdzie. Efemeryczne i proste, jak najbardziej zgodne z tytułem.