„Closet Leftovers” jest jak pieśń zakończenia walki. Kojąca, bo kończąca wysiłek. Ale słodko-gorzka, bo, jak to w walce, coś się traci, coś wygrywa. Zostają tytułowe resztki. Bilans zysków i strat nie jest tu jasny. Ta płyta może być zarówno o smutku, jak i o radości, to zależy co pierwsze się w niej uchwyci. Refleksyjna, relaksacyjna, melancholijna – wszystko w tej samej minucie. Ale nie ma w tej muzyce żadnego konfliktu, jest już po walce, czas rozejść się do domów i pogodzić z losem. Tender Glue śpiewa tak, jakby już nic nie dało się zrobić, ale jest w tym pocieszający a nie tragiczny.
Jego opowieść rozpoczyna się od piosenki „Rudy” niby pogodnej, ale w gruncie rzeczy o rozstaniach. I w podobnym stylu trwa przez kolejne dwa utwory, które nie pozwalają jednoznacznie ocenić, czy to jest muzyka o pięknych snach czy trudnej rzeczywistości. „City Girl” jest pierwszym wyraźnym smutnym akcentem z ładnie wyeksponowanym psychodeliczno-rzewnym klimatem. Jest takim kulminacyjnym momentem, w którym zaczyna się dostrzegać treść tej muzyki, nie tylko jej funkcje kojące.
Muzyka Tender Glue wywołuje coś w rodzaju milczącego zachwytu. Imponuje mądrością czegoś tak bardzo prostego. Króciutkie wersy, które zawierają w sobie dwa razy więcej treści niż słów i nieskomplikowana muzyka, która zdaje się opowiadać epickie historie. Tak, Tender Glue jest trochę czarodziejem, trochę łudzi słuchaczy, trochę zaczarowuje, trochę igra z prawdą i jest bohaterem pierwszego wrażenia. W tym sensie, że płyta „Closet Leftovers” nieco traci, gdy usiłuje się ją zrozumieć, zgłębić, porównać, ale bezsprzecznie przykuwa uwagę od pierwszych dźwięków. Jest raczej twórczością emocji niż intelektu, co sprawia, że przyjemnie łatwo się jej słucha.