W płycie „Exhale” Intergalactic Lovers podoba mi się to, że powstała jakby bez korzystania z przepisu na dobrą płytę. Nie da się odgadnąć jaki mięli zamiar i czy go osiągnęli. Trudno więc ocenić, posługując się sprawdzonymi kategoriami. Trudno przytoczyć standardowe argumenty, ale wiadomo przecież, od razu i na pewno, że to świetny album.
Ona śpiewa tak jak nikt; wciąż próbuję odgadnąć czy to maniera, czy ma taki naturalny głos. Ale to w zasadzie nie ma znaczenia, grunt, że śpiewa wspaniale, że rozpoznaje się ją od razu i z przyjemnością czeka na nowe rozwiązania wokalne, które są nieoczywiste. I śpiewa cały czas z niesłabnącą energią, którą stymuluje, podkreśla i rozwija reszta zespołu, w oryginalnych aranżacjach, wyrazistym rytmie i zaskakujących smyczkach czy klawiszach.
To nie jest płyta do wzruszeń, do wrzasków ani do tańca, chociaż momentami da się odnaleźć elementy wszystkich tych trzech głównych powodów nagrywania płyt. Rodzi się pytanie – po co coś takiego nagrali? Przez moment pojawia się myśl, że dla jej wokalnych popisów, ale nie, bez przesady, nie są wcale lepsze od muzyki. Ten zasadniczy brak wyrazistego powodu, jaki spora część słuchaczy lubi mieć, jest moim zdaniem przyczyną, dla której album „Exhale” nie jest tak popularny, jak mógłby być.
Bo to niezwykłe, że nie ma na nim ani jednej słabej piosenki, a każda z wszystkich 11 jest inna od reszty i nie podobna w ogóle do żadnych innych piosenek. Ten szczególny, rozpoznawalny styl Intergalactic Lovers sprawia, że nie da się ich łatwo zapomnieć, gdy usłyszy się ich chociaż raz. A „Exhale” słuchać można w kółko, w różnych, nieokreślonych stanach emocjonalnych.