Jest taki znany motywująco-popkulturowy slogan: music is life that’s why hearts have beats. Przypomniał mi się, bo cała płyta „Folding Lines” Sea Fever jest jak bicie serca. Nie gubi rytmu, nie zwalnia i mieści w sobie tak wiele intensywnych emocji. Można by ją nazwać płytą na perkusję o wielkich uczuciach. Takie określenie dobrze obrazuje jak jest niewiarygodna, bo czy rytmem da się, w sposób niepowierzchowny, opowiedzieć o emocjach? Zespołowi Sea Fever to się udaje.
Oczywiście jest w tej muzyce znacznie więcej brzmień niż elektroniczne bity i perkusja (są nawet instrumenty smyczkowe), ale myślę, że nie przesadzę jak oszacuję, że sekcja rytmiczna stanowi połowę jej wartości. Jest ona równie mocno wyeksponowana, co w muzyce tanecznej, a jednak, choć klubowy blichtr dobrze by do niej pasował, to płyta „Folding Lines” jest więcej niż pomysłem na didżejski set czy dyskotekowe hity, a wręcz jest czymś zupełnie innym. Ta jej druga połowa z gitarami, klawiszami, tekstem i wokalem rozbija zupełnie taneczno-rozrywkowy klimat, piękną wrażliwością utkaną w dużej części z melancholii. Te połowy są dwie. Równie intensywne, równie ważne, równie charyzmatyczne. Brzmią obie na raz, jednocześnie, równie głośno. Nic tu do siebie nie pasuje. I to jest niewiarygodne jak to dobrze gra.
Jest w twórczości Sea Fever jakaś symbioza człowieka z maszyną, w czym, myślę, nie należy upatrywać jakiegoś przesadnie oryginalnego pomysłu, bo przecież to serce wspomniane przeze mnie na początku, a może raczej powszechne wyobrażenie o nim, jest właśnie czymś takim. Ma mieścić w sobie wszystkie możliwe uczucia, choć jest po prostu mechaniczną pompą.