Płyta z bardzo ładną muzyką – tak najkrócej bym ją opisała. Choć zawsze w przypadku takich wydawnictw (instrumentalnych, gitarowych, trochę elektronicznych) mam wątpliwości co do tego, czy nie są jakąś formą półproduktu albo produktem niszowym, adresowanym do wąskiej grupy odbiorców – muzyków, którzy są w stanie ocenić go w kategoriach wykonania. Ja z pewnością rzetelnie nie potrafię, dlatego zwykle powraca do mnie to pytanie: czy taka muzyka ma treść, czy jest wyłącznie popisem umiejętności grania na instrumentach. Na „Glad to be…” popis, w moim odczuciu, nie wypada zbyt spektakularnie, ale odnajduję zarys treści, więc nie jest źle.
Już sam początek tej płyty pozytywnie mnie zaskoczył. Mruczenie w pierwszym utworze („…Here”) i „senność” w nazwie zespołu nastawiły mnie na coś bardzo ciężkiego (rozwlekle-psychodeliczno-monotonnego), ulżyło mi, kiedy po dosłownie kilku krótkich minutach rozmarzone mruczanki się skończyły i zaczęło „…back on the Playground” z przyjemną, pogodną nawet, melodią gitary. Ale po chwili pomyślałam sobie, że to chyba jednak jest zbyt łatwe – takie melodyjki do nucenia, spodziewałam się raczej czegoś ambitniejszego. I dosłownie w tym samym momencie, w którym to pomyślałam, ambitne „zagrania” nastąpiły. Widzę w tym ciekawy pomysł na budowę kompozycji, szukanie dramaturgii porywającej słuchacza, śmiałe spajanie kontrastów – łagodnych melodii z energią rytmu. Ale z czasem ten koncept „od szeptu do krzyku” staje się przewidywalny, niemal każdy utwór rozwija się w podobny sposób i ma się takie wrażenie, że słucha się wciąż nowych wariacji na ten sam temat. Nawet w tym sensie, że początek zawsze stanowi tytuł płyty, a koniec tytuł utworu. Brakuje mi płynnych przejść między ścieżkami (skoro ma to być concept album) i tego, jednego chociaż, zaczynającego się od „wysokiego C” a kończącego na ciszy.
Mimo to, „Glad to be…” wcale się źle nie słucha i nie można powiedzieć, że w tej swojej przewidywalności jest nudna. Oczywiście, zgodnie z koncepcją by głośno kończyć, najbardziej spektakularne jest „…Emotive” wieńczące płytę, ale szkoda byłoby ją postrzegać tylko przez pryzmat tych ostatnich dziewięciu minut, bo wiele wartościowych momentów odnajdziemy wcześniej. Podoba mi się, że cała płyta nie jest przeładowana dźwiękiem (co jest częstą tendencją przy braku wokalisty), że słychać echo przestrzeni, jaką w muzyce uwielbiam; podoba mi gitarowy dialog w „…in Unity”, wyeksponowana perkusja w „…Aware!” i to, że utwór ten zaczyna się sygnałem karetki, a kończy śpiewem ptaków, no i przede wszystkim, podoba mi się, że nie jest to „senna płyta”, bo szkoda byłoby, mając tyle energii, usypiać ludzi.
„Glad to be…” ma premierę jutro i jest to pierwszy długogrający album zespołu. Użyję tego strasznego słowa, że „obiecujący”, ale ono chyba najlepiej tu pasuje, biorąc pod uwagę sferę uczuć, jaką ta płyta porusza: uczucie niedosytu i przeczucie, że oni mogą znacznie więcej, niż to, co na tym krążku słychać. Ale myślę, że poziom „ładna płyta”, na jakim uplasowałam „Glad to be…”, jest dobrą pozycją wyjściową do ataku po najwyższe muzyczne splendory.