„High Time” 1965

Jest w Warszawie zespół o nazwie 1965 [nineteen sixty five], który tej jesieni wydaje debiutancką płytę „High Time” i trochę ściemnia, że to hard rock jest. Może i jest, ale na 13 utworów na płycie 4 to ballady, więc nie jest znowu aż tak bardzo „twardo”. Poza tym, „High Time” przeczy wielu stereotypom związanym z tym gatunkiem muzycznym – eksponowaniu prostego, prowizorycznego rytmu, wrzaskom bez melodii, łączeniu przypadkowych dźwięków w jakikolwiek hałas, gromadzeniu brzmieniowych nieczystości. Na „High Time” nie ma żadnych brudów; nie jest prowizoryczna, ani przypadkowa; jest tak idealna, ułożona i przemyślana, że może to zdrowo wkurzyć nie jednego z fanów hard rocka.

Mnie w całej tej płycie irytuje tylko jedna rzecz – teksty. Denerwuje nie, kiedy słyszę jakąś piosenkę pierwszy raz w życiu i potrafię dokończyć wers albo zgadnąć jaki będzie następny. A słuchając „High Time” miałam tak kilka razy. Najdrastyczniejszym przykładem jest „Speak to Me” z refrenem:
Speak to me, speak to me, speak to me
I just like your voice
Speak to me, speak to me, speak to me
Anything you want
;
co śpiewane po polsku brzmiałoby co najmniej dziecinnie. No, ale jest po angielsku, a z piosenkami w obcych językach jest o tyle łatwiej, że można sobie w mózgu przestawić trybik na opcję „nie rozumiem nie po polsku” i wtedy wszystko brzmi fajnie. Ale, żeby zabrzmiało tak dobrze jak „High Time”, nie wystarczy uciec się do jakichś tam machlojek w mózgu. Powtórzę – jest to przemyślana, perfekcyjnie ułożona i nieprzypadkowa płyta. Nie brzmi jak debiut, któremu można dawać fory, bo wiadomo… pierwszy raz…

„High Time” zapamiętuje się przede wszystkim dlatego, że bardzo przyjemnie się jej słucha, a przyjemność ta wynika głównie z faktu, że jest to bardzo dobrze skomponowana płyta. Zarówno w perspektywie każdej jednej piosenki, jak i całego albumu. Porównałabym to do jazdy szeroką, pustą, nowiutką autostradą. Bez zgrzytów, zastojów, nierówności. Bez głupich refrenów przy fajnych zwrotkach, bez przydługich wstępów i przesadnych popisów instrumentalnych. Bez numerów, które przeskakuje się w odtwarzaczu. Bez smęcenia i szpanerstwa. Włącza się i gładko jedzie po całości, przez 13 piosenek; jeden raz, drugi, trzeci…. Można się w tym zapętlić, bo przyjemność słuchania jest naprawdę wielka.

1965 mistrzowsko przykuwa uwagę słuchaczy, wspomnianą już bardzo dobrą kompozycją płyty. Rozpoczyna ją „Too Young to Die” – hard rockowy numer idealny na początek, będący odważnym, chwytliwym otwarciem, robiący wystarczająco duże wrażenie na słuchaczu, by na jego energii mógł przetrwać jeszcze z 2-3 przynudnawe kawałki i nie wyłączyć płyty. Ale na „High Time” energia pierwszej piosenki nie zużywa się na kolejnych, a kumuluje, bo po niej następują równie dobre i równie energiczne „Farewell Kiss” i „Pure White Paper”. A potem robi się balladowo-nostalgicznie za sprawą „Desert Song”. W samą porę, tuż przed zaszufladkowaniem, że pewnie do końca będą już tak samo grali. Nostalgiczny nastrój nie trwa długo, bo tuż po „Desert Song” zaczyna się wesoła „The Sweetest Drug”, a później ciężkie „Harlem” i smutne „Speak to Me”, po którym znowu powraca hard rock („Head up in the Clouds”).

Te cztery wspomniane ballady zostały na płycie umieszczone w idealnych miejscach. Zaskakują, gdy wydaje się już, że wiadomo, co będzie dalej, tak że nie ma się wrażenia zwalniania tempa. Poza tym, każda z nich stworzona została na innym patencie emocjonalnym: akustyczno-ogniskowa „Desert Song”, smutno-gniewna „Sleep”, nostalgiczno-rozpaczliwa „Speak to Me” i zawodząco-recytowana „What Do You Say”. Ciekawa i czasami zaskakująca jest też kompozycja poszczególnych piosenek – kiedy wydaje się, że będzie solówka, zaczyna się kolejna zwrotka, kiedy zanosi się, że będą wrzeszczeć, wchodzi delikatny chórek.

Wielką zaletą 1965 jest to, że brzmi rzeczywiście jak zespół, który tworzy muzykę, a nie jak śpiew z akompaniamentem czy wirtuozer-gitarzysta z tymi innymi z zespołu w tle. Brzmi jak świetnie zgrana ze sobą całość, instrumenty z wokalem i jeszcze te chórki. Czuć tu misterną robotę w łączeniu szczegółów. Jeszcze gdyby tylko przy pisaniu tekstów posłużyli się słownikiem synonimów, to dosłownie każdy element tej płyty byłby perfekcyjnie dopracowany. Łącznie z okładką, przykuwającą uwagę wyrazistą, równiutką, idealną kreską i czystymi, żywymi kolorami. Powiedziałabym, że cała płyta „High Time” 1965, tak muzycznie, jak i wizualnie, jest „śliczna”, gdyby uchodziło używanie takiego słownictwa w odniesieniu do męskiego hard rockowego zespołu. Powiem więc prostacko – kawał dobrej roboty.

1965:
Michał Rogalski – wokal, gitara
Mikołaj Piechocki – gitara
Paweł Krulikowski – bas
Marcin Krulikowski – perkusja
https://www.facebook.com/1965official

 


Zobacz również:
„Make Some Noise” 1965
„Paranoid Betazoid” 1965

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *