To jest jakby płyta w 4 aktach, podzielona na części antraktami i wstępem w postaci krótkich, trwających około minuty, instrumentalnych utworów: „Radiance”, „Only Dust Remains”, „Alone” i „Desert Wind”. To one w szczególności przykuły moją uwagę, pewnie dlatego, że są „niemetalowe” i mają piękne melodie. Takie diamenciki pośród popiołu, zagłady i śmierci. W kontekście całej płyty niewiele znaczą, bo trwają zaledwie chwilę, ale dużo zmieniają, bo skoro jest melodia, to jest wrażliwość, a zatem uczucia i w konsekwencji wychodzi taki metal, który nie jest w całości dedykowany śmierci, ja doceniam te przebłyski życia. Tym bardziej, że, z różną intensywnością, można usłyszeć je też w pozostałych, „wywrzeszczanych” utworach – mam ma myśli tę melodyjność, która dodaje tej muzyce ikry.
Ja nie jestem wielbicielką apokaliptycznych klimatów, więc trudno jest mi ocenić czy Killsorrow tworzy je w wiarygodny sposób. Ważne jest dla mnie to, że one nie przeszkadzają w usłyszeniu imponująco dobrej muzyki. Mi zaimponowała ona zwłaszcza w tytułowym „Killsorrow” i „Sleepwalkers”, które szybkością, ekspresją, precyzją wprawiają w stan, który odbiera mowę, tak samo jak bieg do utraty tchu czy widok wzburzonego morza. Brzmi to właśnie tak zjawiskowo i ostatecznie, w tym sensie, że już nic więcej z siebie nie mogliby ofiarować słuchaczom. Taka płyta najlepsza z możliwych, bez oszczędzania się i kalkulacji. Czegoś takiego nie można sfingować, a prawdziwość takiego materiału zawsze budzi podziw, bez względu na muzyczne gusty.
Zatem, „Killsorrow” zespołu Killsorrow to jest bardzo dobra płyta – przystępna, nawet dla osób, które nie lubią takiej muzyki, podejrzewam, że rewelacyjna dla fanów – obiektywnie: warta słuchania i zdecydowanie koniecznie choć raz w życiu w wersji live. Jest dość uniwersalna, więc liczę, że nie zestarzeje się nim koncerty powrócą.