19 grudnia 2016, Warszawa, Palladium
Benjamin Clementine zagrał w Palladium koncert misternie obszyty wszelkimi synonimami piękna. Przepiękny, cudowny, magiczny, zachwycający, niezwykły… Wkomponowany w atmosferę Bożego Narodzenia, bo posiadający atrybuty bożonarodzeniowego cudu – wiarę w nieziemską siłę (w tym przypadku muzykę) i ludzką miłość do piękna. Benjamin Clementine i kwintet smyczkowy (tak przedstawiał się skład artystów na scenie) to połączenie nie mające sobie równych. Niczym kompozycja z nieoheblowanego drewna i oszlifowanych diamentów. Drzazgi i delikatny blask wykwintności. Przy czym, same naturalne surowce. Czyste piękno… natury? prawdy? prawdziwego życia? szczerej sztuki najwyższych lotów. Ponury pianista śpiewający tak, jakby krzyczał na całą ludzkość i grający tak, jakby każdym naciśnięciem klawiszy obwieszczał koniec świata, oraz pogodny kwintet, swoimi delikatnymi smyczkami zdający się głosić radosną nowinę o odrodzeniu tego świata. Niezwykle wyszukany kontrast wrażliwości, tworzących niezmiennie, nierozłącznie jedną, uniwersalną ludzką historię.
Na czarnej scenie, której mrok rozpraszały tylko punktowe światła skierowane na artystów, przy czarnym fortepianie Benjamin Clementine był trochę jak bajarz, czarujący publiczność przejmującymi opowieściami o życiu, trochę jak aktor, poeta, komik, a przy tym nie przestawał ani na moment być wybitnym muzykiem. Zagrał koncert najlepszego gatunku, taki, w którym muzyka jest główną atrakcją. Ascetyczny wystrój sceny, ponury artysta i muzyka niemal „klasyczna” – jak tak to opisać, to w ciemno można by ocenić ten koncert jako „zwyczajne nudy”. Zresztą sam Benjamin Clementine kilkakrotnie przepraszał za swoją „nudną muzykę”. Z tym że przepraszał kokieteryjnie, ponieważ publiczność pod sceną szalała, po dosłownie każdym utworze serwując najprawdziwsze owacje na stojąco (tyle, że bez wstawania, bo miejsca były stojące). W przerwach między utworami Clementine z trudem wywalczał sobie głos, by opowiedzieć jakieś typowe koncertowe kurtuazyjne anegdoty – publiczność zagłuszała go oklaskami i gwizdami entuzjazmu.
I jak tu nie wpaść w zachwyt, widząc coś takiego! Powtórzę: ponury wokalista przy pianinie i kwintet smyczkowy na pustej, ciemnej scenie. Nic więcej. A publiczność szaleje! Dzieci, młodzież, dojrzali i starcy. Doprawdy, nabiera się wiary w ludzi, widząc ich szczerą miłość do pięknej muzyki.
Benjamin Clementine to rodzaj muzycznego czarodzieja, mającego moc władania ludzkimi sercami za sprawą prostego zaklęcia – śpiewania szczerej prawdy. A przy tym, przy ogromie artyzmu i doniosłości, jakim odznacza się jego muzyka, ma on niezwykły dystans do siebie, co cechuje tylko największych artystów. Tak, że w sumie zabawny z niego ponurak, który zdołał doprowadzić do tego, że w ramach bisów, bez zbytniej zachęty publiczność jemu zaśpiewała „Przybieżeli do Betlejem”. W tym okresie cudów, cudowny to był koncert.
Zobacz również:
„I won’t complain” Benjamin Clementine