Nie lubię przypisywania konkretnym narodom konkretnych umiejętności [że to spłyca obraz świata i jest nieprawdziwe, niesprawiedliwe często], ale nie potrafiłam zastąpić tej myśli inną, więc tak napiszę, że tylko Francuzi… Tak, myślę, że szczególnie oni potrafią oddać taki poziom liryzmu, który w swojej powierzchowności wcale nie jest delikatny, a jednak jakimś sposobem jest w stanie doszczętnie rozkleić, od środka, tak, że, z nieuzasadnionych powodów chce się aż przytulić do własnego wnętrza.
Ferdinant „miażdży” w ten sposób słuchacza już pierwszą, tytułową piosnką z płyty „La belle histoire”, która jest dokładnie tym, co zapowiada tytuł. Świadomie piszę w liczbie pojedynczej, że jednego słuchacza, bo jak się słucha ich nowej płyty, to ma się wrażenie, że nie słuchał tego nikt wcześniej, że jest to coś osobistego, coś napisanego specjalnie dla mnie. Szczególna atmosfera intymności wywołuje takie wrażenie, a jest szczególna, bo dużo w niej wrzasku.
Ta piękna historia z poetyckim tekstami, z manierą śpiewu zaczerpniętą z piosenki aktorskiej ma rockowy podkład, nieugładzone wykończenia, wykrzyczane zwrotki. Jest to nietypowe piękno, które nie zawsze jest estetyczne w typowy sposób. Ale to dzięki temu ma w sobie tak silny ładunek emocjonalny, który Ferdinant pakuje w słuchacza bez pardonu – śmiało i konsekwentnie. Płyta „La belle histoire” to bez wyjątku zestaw pięknych piosenek, jednakowo mocnych, co delikatnych, ciekawych kompozycyjnie i charyzmatycznie wykonanych. Jest ta płyta jakby wprowadzeniem poezji śpiewanej w nowoczesność, ale taką, w której jednak podmiotem twórczym nie jest maszyna, a człowiek. To o nim jest ta historia.