Dobrze, że przyszłość jest obiecująca i wątek nowych płyt, których jeszcze nie ma, a których zwiastunami są świetne epki, jeszcze mi się nie kończy. Kontynuuje go Lee la Loa, muzyką, która nie jest łatwa w odbiorze, ale im dłużej jej się słucha, tym bardziej intryguje. Ma taki senny klimat kołysanki, który nie każdemu odpowiada, niektórych może zniechęcić, ale ci, którzy się nie poddadzą, z pewnością zostaną z tą muzyką na dłużej.
Ja jestem zahartowana przez długie, monotonne utwory o depresyjnym przesłaniu, więc Lee la Loa nie stanowiła dla mnie wielkiego „wyzwania”. Bo też jej piosenki wcale nie są długie ani depresyjne, są monotonne i to w tym przypadku może być zarzut (gdy monotonności nie towarzyszą dłużyzny ani depresja). Charyzmatyczny, niski głos wokalistki brzmi świetnie, muzyka też nie ma sobie nic do zarzucenia, tyle tylko, że obie te warstwy (wokalna i muzyczna) mają ten sam poziom emocjonalności, podobną głośność, podobne tempo. Powielają się jednym słowem, a ja bym wolała, żeby jedna z nich krzyczała, gdy druga szepcze.
Zarzut ten cudownie odpiera piosenka „Little Love Story”, którą w wykonaniu Lee la Loa usłyszałam jako ostatnią. Bardzo lubię takie momenty, gdy mój ostatecznie ukształtowany pogląd nagle lega w gruzach za sprawą kilku minut, kilku sekund czasem, czegoś niespodziewanego. Myślę, że Lee la Loa to zespół, który może zaskoczyć jeszcze wieloma rzeczami i nie jeden raz. Warto więc czekać na debiutancką płytę. A zaskakuje już teraz tym, że jest z Wrocławia. Nie z Londynu, nie z Laosu, w Polsce tak się gra.