7 sierpnia 2022, Gliwice, Arena Gliwice
Nick Cave and The Bad Seeds grają ciągle to samo. Mają jedną setlistę na całe tournée, jedynie bisy minimalnie się różnią. Spisałam ją sobie w notatniku i z takim ręcznie robionym programem wieczoru poszłam na koncert, niczym na jakiś spektakl czy wydarzenie z gruntu muzyki klasycznej, którego cały repertuar jest wcześniej znany. Grają bez supportów, no i wiadomo w jak elegancko skrojonej garderobie występuje Nick Cave. Wymieniam tu elementy, w których ich występy na żywo nie spełniają „wymogów” rockowego koncertu. Ale nie znajdzie się chyba ani jeden ich uczestnik, który by wątpił w ich jakość i rockowy charakter.
Niemniej „wymogi” są ważne, a zasady nie każdy potrafi łamać tak, żeby wyszło z korzyścią dla niego. To, co udaje się Nickowi Cave’owi udaje się wyjątkowo jemu. Większości artystom z jego dyskografią i rzeszą fanów z wielkimi oczekiwaniami nie przeszłoby tournée z szesnastoma tymi samymi, granymi w takiej samej kolejności utworami. I chyba żadnemu innemu muzykowi nie udałoby się zagrać takiego koncertu w taki sposób, jakby po raz pierwszy i ostatni prezentował swoją muzykę światu. A Nick Cave robi to, podejrzewam, że co wieczór gdy występuje, w każdym razie w Gliwicach tak to właśnie wyglądało. Co z tego, że wiedziałam co zagra? Każdy kolejny utwór brzmiał tak, jakby nikt tego nie wiedział i nikt wcześniej go w takiej wersji nie słyszał.
Co można jeszcze powiedzieć i czy można to jakoś wytłumaczyć. Nicka Cave’a nie da się opisać. Co można odpowiedzieć na pytanie „co on gra?”?. -„Trochę tak przy pianinie i trochę tak post-punkowo”, „i trochę z Kylie Minogue” – mniej więcej tymi słowami nieznajoma kobieta, z którą wysiadłam na dworcu w Gliwicach, opisywała nieznajomym, tłoczącym się w korytarzu pasażerom na jaki koncert tu do tego miasta przyjechała i że dlatego muszą przepuścić ją, żeby wysiadła. Przepuścili bez oporów, ale ludzie do końca jej nie zrozumieli. Tak właśnie bywa z tą wielką sztuką, że jest nie do opisania i niepojęta. Taki właśnie to był koncert. Bez specjalnej scenografii, miał jednak sporo spektakularności (świetnie się oglądał) i myślę, że nie można tłumaczyć jedynie charyzmą tego, że cztery z rzędu liryczne utwory przy fortepianie publiczność chłonęła jak zaczarowana (a byli to przecież ludzie trochę post-punkowi).
Nick Cave, czarodziej – to chyba nie jest zbyt oryginalne ani odkrywcze stwierdzenie. Przecież wszyscy to wiedzą, nawet ci, którzy nie wiedzą co gra Nick Cave, wiedzą przecież, że istnieje taka muzyka, która jest trochę fikcją i trochę zagadką, a słuchając jej ma się wrażenie, że jest zapisem naszych najskrytszych myśli. I to właśnie Nick Cave gra. W jakimś sensie jest to na pewno magia – tworzyć taką muzykę i grać ją ludziom. Może jest w tym też trochę nonszalancji i aktorstwa. Ale jest to kreacja, która porusza serca, otwiera wyobraźnię i odbiera mowę, taka w stylu haute couture.