Może to jest sugestia okładki, ale dla mnie płyta „Nous” Diane Birch brzmi jak samotny, jesienny, nocny spacer po mieście. Rozbrzmiewa echem obszernej, pustej przestrzeni, zwykle pełnej wielkich wydarzeń – wielkich rozmiarem lub znaczeniem – które przez moment trwania tego spaceru (jakieś pół godziny tylko trwa ta płyta) znaczą bardzo niewiele, tyle co tło. Tworzą klimat, nastrój, ale liczy się tylko ona – Diane Birch – jej głos, jej muzyka, jej historia.
A historia jest to w stylu dość tradycyjnej opowieści – o tobie, o mnie, o nas („Nous”) i Diane Birch też ją dość tradycyjnie śpiewa, więc może byłaby to w sumie dość tradycyjnie oczywista płyta, gdyby nie chodziło o tradycję, która we współczesnym przemyśle muzycznym wygląda na wymierającą. Taki krystalicznie czysty śpiew, taka „inteligentna” muzycznie wokalistka i takie piosenki, których główną wartością jest muzyka. Mam ochotę podsumować jak stara baba: „kiedyś to tak pięknie się śpiewało”. Ale Diane Birch udowadnia, że śpiewa się do dziś i wcale nie odnosi się do stylizacji vintage. „Nous” jest bardzo nowoczesną płytą, tyle, że prezentuje niezbyt modny współcześnie lub trochę zapomniany rodzaj muzyki popularnej, w którym to nie choreografia czy stylizacja w teledysku jest najważniejsza, a piękno połączenia śpiewu i muzyki.
Na „Nous” Diane Birch konsekwentnie buduje nastrój i snuje opowieści, tak że bez przeskoków emocjonalnych, bez stylistycznych turbulencji słucha się tej płyty jednym tchem, jedną koncentracją uwagi, bardzo płynnie i intensywnie, bo wciąga. Jest jeden moment zwrotny, który szczególnie się pamięta („Walk on Water”), ale „Nous” świetnie słucha się jako całości, ponieważ jest jak z rozmysłem wybrana trasa spaceru – przyjemna, refleksyjna, trochę smutna, ale w krzepiącym odcieniu, no i przede wszystkim piękna. Dlatego warto wybrać się z Diane Birch na taki refleksyjny, listopadowy spacer po mokrym mieście.