3 sierpnia 2014, Scena Trójki, Katowice
Muzyka 65daysofstatic jest jak syndrom złamanego serca, gdy pędzisz z niewiarygodną prędkością w nieznanym kierunku, rozsypując się po drodze na pięćset tysięcy kawałków. I tak za każdym razem, przy każdej piosence. [Czy to co gra 65daysofstatic można nazwać piosenkami?] W wydaniu koncertowym jest to szczególne doznanie, może chwilami trochę bolesne, ale ten pęd uzależnia. Dlatego też z wielką radością i nadziejami po raz trzeci poszłam na ich koncert. Niestety, z wszystkich trzech był najsłabszy.
Wiedziałam, że musi być standardowy schemat – najpierw materiał z najnowszej płyty, potem szlagiery. Więc byłam gotowa przecierpieć początek z badziewiami w stylu „PRISMS”, przekonana o tym, że później będzie fajnie. Było. Przez ostatnie 20 minut. 65daysofstatic jest rewelacyjne, nieziemskie, zapierające dech w piersiach, cudowne…. wtedy, kiedy używa gitar, klawiszy, żywej perkusji, a nie jak ściubie nosami w klawiaturach z gotowymi dźwiękami. Hałaśliwy rytm jest fajny, ale nie tak, jak pianino w „Don’t Go Down to Sorrow”.
W każdym razie, w końcu się doczekałam i było: pianino, „Retreat! Retreat!” i „I Swallowed Hard, Like I Understood” na bis. Był to jedyny bis jakiego doświadczyłam na tegorocznym OFFie. Publiczność nie chciała ich wypuścić i wygląda na to, że nie tylko ja czekałam na tą końcówkę mniej syntetycznego 65daysofstatic. W zasadzie był to dobry koncert, ale pozostawiający niedosyt. Może za krótki, może z nie do końca dobrze dobraną set listą, a może chodzi o ten syndrom złamanego serca…
Zobacz również:
65daysofstatic – dziwnie latem