OFF Festival: Brutus

Postaw mi kawę na buycoffee.to

2 sierpnia 2024, Katowice, Scena Leśna

Brutus to dla mnie najsilniejszy argument tegorocznego OFF Festivalu. Taki, po którym bez namysłu odpowiadam – „jadę”. Nie znam ich płyt, nie potrafię wymienić najlepszych piosenek, widziałam tylko raz, parę lat temu, fragment ich występu w studiu radiowym zamieszczony w internecie i zakochała się… w tej perkusistce. Piękna, drobna kobieta, z włosami jakich zazdroszczę, upiętymi w romantycznym nieładzie, z uroczym uśmiechem śpiewa krystalicznym głosem grając hardcore na perkusji. Tego nie da się zapomnieć, gdy się to chociaż raz zobaczy. Stefanie Mannaerts podczas występu jest dla mnie, poza tym, że świetną artystką, kwintesencją wypowiedzi współczesnej kobiety, mam ochotę „wyciąć ją” i „używać jak mema” do kontaktu ze światem, ogłaszając zainteresowanym: „właśnie to mam do powiedzenia”. Ikoniczna. A podczas koncertu, gdy wiatr rozwiewa jej włosy, spowija ją blask odbijającego się od talerzy światła reflektorów, gdy… pada deszcz, wygląda zjawiskowo… Ale, Brutus to zespół, są i panowie, Peter Mulders (bas) i Stijn Vanhoegaerden (gitara).

Panowie robią też wielką robotę, choć jest ich tylko dwóch, więc w sumie to trio odpowiada za całokształt tej muzyki, która, nie przesadzę chyba jeśli powiem, że jest monumentalna. Oglądając ich koncert ma się wrażenie, że dźwiękiem wypełniają całą scenę, ten obszar, który od podłoża pnie się do góry, aż do rusztowania z reflektorami i banerem, i w głąb aż do ekranu na napisem „brutus”, i ledwo się w tym obszarze mieszczą. Budują swoją muzykę na kilku piętrach, warstwach, w przestrzeni i głębi. Być może nieco dziwne, architektoniczne skojarzenia budzi we mnie ich twórczość, ale rzeczywiście jest ona jakby kreowaniem wnętrz (w rozumieniu również tych intymnych, w środku ludzi), kreowaniem tras, miejsc, magicznych krain (to brzmi pretensjonalnie, ale myślę, że budzi dobre skojarzenia). Ich muzyka stworzona jest z siły, wrażliwości i marzeń, i podczas koncertu w Katowicach pięknie to opowiedzieli. Bez gadaniny, festiwalowej miałkości, dłużących się popisów czy skrótów. Zagrali tak, jak moim zdaniem, powinno się grać koncerty.

Był taki piękny moment, gdy podczas spokojnego „Miles Away”, w którym ona tak czule usypia perkusję, tak delikatnie zaczęło padać, a te krople, które czuło się na sobie, słychać było w jej głosie i dźwiękach jej instrumentu. Klasa tego koncertu objawiła się w tym, że nie był on po prostu ciągiem muzyki, miał walory spektaklu, w którym rozgrywały się zdarzenia. Brutus potrafił wciągnąć w nie publiczność, eksponując siłę, ale bez przymusu. Innym momentem, jaki zapisałam w pamięci, który w pewnym sensie można nazwać kwintesencją czy kulminacją tego koncertu było wykonanie „Sugar Dragon” –  suma wszystkich ich cisz i wrzasków, spokoju i szalonego tempa.

Zespół Brutus w swoim koncertowym wydaniu może spokojnie uchodzić za kreatora niezwykłych, poruszających widowisk, ale przy tym jest w tych muzykach dużo pokory. Są jak doświadczeni poskramiacze żywiołu, którzy potrafią eksponować jego siłę, wiedząc jednocześnie ile trudu to kosztuje. I żeby to nie była tylko pusta metafora, jak na zawołanie w Katowicach pojawił się żywioł. W ulewnym deszczu, Brutus, przed północą, to jedno z najpiękniejszych doświadczeń koncertowych, jakie mi się przytrafiło.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *