29 września 2018, Opole, Narodowe Centrum Polskiej Piosenki
To był koncert, na który poszłam w ciemno, wysłuchawszy wcześniej jedynie króciutkiego fragmentu „American Boy”. Trudny electro-pop – z taką wiedzą weszłam do Sali Kameralnej Narodowego Centrum Polskiej Piosenki. O jakżeż oni zawiedli moje oczekiwania! Już po kilku sekundach wiedziałam, że nie ma w tym nic trudnego, bo taka muzyka jest dla mnie jak powrót do domu. Swoją drogą, skąd wiedzieli jak kruszy się moje krytyczne serce? Gitarzystka z wyniosłą miną, o niskim głosie z bardzo wysokim poziomem pesymizmu, robi to w pięć sekund.
Ale na scenie było ich dwóch: on w stylu black metal, ona w barwach disco. I tylko jej strój przypominał mi, że oczekiwałam jakiegoś popu na syntezatorach, a nie surowych gitar i mocnych tekstów o znudzonej obojętności wobec beznadziei całego świata. A trzeba przyznać, że zaprezentowali muzykę pesymistyczną najwyższej klasy (co twierdzę jako znawczyni tematu), wyrafinowaną, inteligentnie wyważoną między wściekłością a smutkiem, z dawką subtelnego sarkazmu i, co by nie mówić, w poetyckiej stylistyce. Bo wszystko jedno czy w hałasie gitar elektrycznych czy syntezatorów – piosenki Kraków Loves Adana brzmią jak wiersze, bardziej się ich słucha niż śpiewa.
Po cudownym, gitarowym początku przyszedł też i czas na syntezatory, ale co dziwne, nawet po stuprocentowym wymienieniu instrumentarium wcale nie odniosłam wrażenia, że zmieniła się muzyka. To wciąż był ten sam spektakl, na ten sam temat, ta sama ekspresja, choć może gdyby tak zaczęli, to dłużej musiałabym się przekonywać do ich występu, pomimo tego, że w wersji elektronicznej wcale nie byli gorsi. Trwałam w zauroczeniu – od początku do końca koncertu; ich muzyką ciężką, jak rozszarpana dusza, mądrą doświadczeniami i bogatą w pierwotną radość rock’n’rolla. Mi sprawili radość tym swoim show depresji.
Jeśli uznać, że najlepszym występem festiwalu jest ten, który się najdłużej pamięta, to dla mnie zwycięzcą soboty jest Kraków Loves Adana, ponieważ to oni są autorami melodii, z którymi w głowie wróciłam do domu: „Never Quite Right” i „Rapture”. I to jest też smutne, bo już pewnie nigdy tych piosenek nie usłyszę, gdyż ich koncertowe, fantastyczne wersje bardzo odbiegają od tych studyjnych. Chociaż za to mam też wielki szacunek do zespołu, który widać wie, po co się gra koncerty – żeby stworzyć coś, co wydarzy się tylko raz i przez swoją ulotność będzie niezapomniane.