Jest w tej muzyce coś jakby echo pustych przestrzeni, ale nie skłania ono do myślenia o braku, raczej eksponuje brzmienie tego, czego nie słychać. A nie słychać tutaj bardzo dużo. Płyta „Passacaglia” składa się z piętnastu utworów, spośród których każdy ma potencjał na znacznie bogatsze brzmienie niż tylko to, co wydobyć można z fortepianu i skrzypiec. Ale nie należy tego żałować, bo to, jak słychać tę pustkę jest nie do przecenienia.
Taki zestaw instrumentów wydaje się być przewidywalny i dokładnie tak, jak można się tego spodziewać, ta płyta się zaczyna. Szybko jednak, choć niepozornie wszystko zaczyna się zmieniać, do tego stopnia, że w pewnym momencie już niczego nie wiadomo. Oczekiwania się resetują i zaczyna się wsłuchiwać w tę muzykę jakby od początku. Adam Bałdych i Leszek Możdżer na „Passacaglii” szargają nastrojem, pomysłowo schodzą z przewidywalnych ścieżek i robią tak cały czas. Przykładowym utworem niech będzie „January”, który targa słuchaczem i opada z sił, nie na przemian, zdaje się – w dowolnie wybranych momentach.
Prosta melodyjność czy nastrojowość jest tu dużo rzadziej spotkana, niż można by się tego spodziewać. Momentami wydaje się, że jest to „szarpana” płyta, szafująca dziwnościami dla wywołania efektu, ale gdy wybrzmiewa całość, gdy dany utwór się kończy, to znajduje się do tego wszystkiego uzasadnienie. Już nic nie jest dziwne. „Passacaglia” jest dla mnie w pewnym sensie układanką albo czymś w rodzaju zadań do rozwiązania, takich, które nie wymagają wysiłku, które rozwiązują się same. Często w zadziwiający sposób, ale miło jest śledzić jak do tego dochodzi. Do czasu. Bo ten koniec, który wybrzmiewa z takim smutkiem i taką ostatecznością już miły nie jest. Dosłowne, kategoryczne zakończenie wszystkiego, jakbym usłyszała „już nic więcej nie ma, nie słuchaj więcej”. Ale efekt tego jest nie do pobicia („La Deploration Sur La Mort D’ockeghem”).