14 lipca 2022, Kraków, TAURON Arena
Jest taki stary, znany dowcip o zespole Pearl Jam: ile potrzeba członków zespołu Pearl Jam, by zmienić żarówkę? Żadnego, bo Pearl Jam nic nie zmienia. I w rzeczy samej, przez te dwa lata, które minęły od pierwszej do faktycznej daty ich koncertu w Krakowie, świat zmienił się nie do poznania przez choroby, wojny, eskalacje nienawiści i pogardy dla innych, ale Pearl Jam pozostał taki sam. Uczestniczenie w ich koncercie było jak powrót do domu, do ludzi, którzy wiedzą co trzeba robić, żeby ten świat funkcjonował prawidłowo i są zdeterminowani, by wcielić to w życie.
Pierwszy koncert Pearl Jam, na którym byłam to był ten na Stadionie Śląskim w Chorzowie w 2007 roku. Koncert, któremu towarzyszyła atmosfera końca, którego organizatorzy potraktowali Pearl Jam jak zespół, który (kolokwialnie mówiąc) „już się zwija”, a jego fani zmieniający się powoli w wymierające dinozaury nie wypełnią całego stadionu. Dlatego dokooptowano do tego koncertu Linkin Park licząc chyba na to, że fani tego młodego, modnego zespołu wleją młodzieńczą, żywą pieśń przyszłości w to wydarzenie. Piętnaście lat później nie ma już zespołu Linkin Park (R.I.P. Chester Bennington), a Pearl Jam wypełnia największą halę widowiskową w Polsce, łącznie z sektorami za sceną, przez ten cały czas i wciąż grając tak samo. Bez scenografii, choreografii, laserów świetlnych, feerii wizualnych atrakcji i technicznych nowinek. To jest radosna część tej opowieści.
Smutna jest taka, że będąc czwarty raz na koncercie swojego ulubionego zespołu wciąż nie usłyszałam swojej ulubionej piosenki – „Crazy Mary”. Ale nie mogę mieć o to pretensji. Koncert Pearl Jam w Krakowie poświęcony był (jeśli można tak powiedzieć) wojnie w Ukrainie i śpiewanie o tym, że w połowie drogi może cię spotkać to, czego najbardziej się boisz byłoby nie na miejscu. Podobnie jak o tym, że na moim niebie nie zaświeci nigdy wspaniałe słońce, że się jest nikim i nic nie ma znaczenia, bo wszystko jest takie, jakie nie powinno być, czy o zapalaniu zapałki, żeby nie czuć się samotnym. Nie było „Black”, „Nothingman”, „Nothing As It Seems”, „Indifference” ani żadnych innych depresyjnych pieśni, a jeśli już coś z ballad to „Immortality”, dające nadzieję na coś wspaniałego, czy „River Cross”, dające obietnicę na wypełnienie świata światłem, podczas którego Tauron Arena zamieniła się tysiącami światełek z telefonów. Główną część koncertu zakończyli tak, jak zaczęli w Chorzowie – „Rearviewmirror”, ale tym razem once you… were in my rearviewmirror zabrzmiało inaczej, bardziej jak wyzwanie rzucone świtu, który źle funkcjonuje.
Co jeszcze się nie zmieniło? „Good evening” – pierwsze słowa Eddiego Veddera wypowiedziane ze sceny do publiczności. Tak samo jak na przykład w Spodku w 2000 roku, co można usłyszeć na płycie z tamtego koncertu. Słowa wyrażające szacunek i dobre życzenia. I myślę, że tu jest miejsce na to, by opowiedzieć o banałach, by opisać to, o czym wydaje nam się, że wszyscy wiedzą (ludzie zbyt często zakładają, że coś jest oczywiste, a potem nikt o tym nie pamięta, choć jest bardzo ważne). Zatem o czym nie należy zapomnieć w związku z koncertami Pearl Jam? O tych ludziach z sektorów za sceną, którym zespół zawsze dedykuje jakąś piosenkę. Tym razem odwracając się plecami do rzeszy fanów na płycie zagrał tylnym sektorom „Elderly Woman Behind the Counter in a Small Town”. Nie można też zapomnieć o tamburynach, które Eddie Vedder rzuca publiczności w ilości większej niż symbolicznej. To nie jest coś w rodzaju rzucenia kostki do gitary czy części garderoby po koncercie, fanom na pamiątkę po mnie. Tamburyny nie są bezużytecznym gadżetem, są instrumentem muzycznym, a danie ich ludziom jest czymś w rodzaju przekazania misji: „idźcie w świat i rozprzestrzeniajcie muzykę”.
W tych najpiękniejszych koncertach o to właśnie chodzi, po to gromadzi się ludzi na stadionach, żeby wypełniać misję, no, co najmniej , żeby powiedzieć coś ważnego. Podkreślił to Eddie Vedder na koncercie w Krakowie, mówiąc o tym, że wypowiadanie słów do mikrofonu jest zawsze wielką odpowiedzialnością. Dlatego Pearl Jam nie oferuje ludziom głupot, przebojowych piosenek do kolektywnego odśpiewania ani nawet pięknej muzyki, która jednak nic nie znaczy. Koncert w Krakowie był fantastycznym, przepełnionym treścią wydarzeniem i nie miałabym nawet pretensji, gdyby nie zagrali swojej „świętej trójki” obowiązkowych hitów („Alive”, „Even Flow”, „Jeremy”), każdy z nich mógłby zastąpić z tuzin innych piosenek o podobnym ładunku emocjonalnym i ten koncert nie byłby ani odrobinę gorszy. Pearl Jam to nie jest zespół, który przyciąga przebojami. To są artyści, którzy nie oferują ludziom bzdur i mówią ważne rzeczy wtedy, gdy potrzebuje się je usłyszeć.
I gdy skończyli „Rockin’ in the Free World” to już nawet nikt specjalnie nie oczekiwał drugich bisów. Bo to było idealne zakończenie, ta opowieść, którą należy zachować w pamięci, by przebrnąć przez te kolejne niełatwe dni, aż do kolejnego koncertu Pearl Jam.