Ona po prostu śpiewa. I właściwie nic innego, godnego uwagi nie dzieje się na tej płycie. Śpiewa w starym stylu, długimi głoskami o nieprzewidywalnym zakończeniu, piętrzy melodie jak falbany balowej sukni, w której nie ma dokąd pójść. Nierzeczywista jest dla mnie płyta „Radio Red” Laury Groves.
Ona śpiewa tak, jakby uciekła z przedwojennego filmu do lat 80. i w przeświadczeniu, że to współczesność, bez zażenowania oferuje muzykę, której dziś się nie słucha. Odbieram to w pewnym sensie jako prowokację, piosenka po piosence coraz wyraźniej dociera ta intencja, którą wyrazić można słowami: „straciliście rozum, ludzie, że takiej muzyki nie słuchacie”. Przypomina mi się zatrważająca ilość banalnych zaśpiewek, która wypełnia każdy dzień, tyle zmarnowanego czasu… A Laura Groves TAK ŚPIEWA.
Zachwycająca jest ta płyta. Taka z niczego. Jednym westchnieniem miażdży najcięższe oręża krytyki. Oczywiście, nie tracąc rozumu, można powiedzieć, że wszystkie te piosenki są takie same, że nie ma wyraźnych przebojów, że instrumentalnie jest biednie. Ale na co komu taka analiza? Skoro od początku do końca słucha się „Radio Red” jak w błogim, sennym marzeniu, które ani na chwilę nie przybliża nas do przebudzenia. Dopiero, gdy się kończy, coś się traci. Po poczuciu straty rozpoznaje się znaczenie. Ono najlepiej ocenia tę płytę.