Relacja z koncertu Molly Nilsson we Wrocławiu

Zakładałam jedno z dwóch – nudy albo magię. Choć skrycie podejrzewałam, że wyjdzie z tego jeszcze coś zupełnie innego. Pewnie miałam nadzieję, że Molly Nilsson czymś mnie zaskoczy, że będzie lepsza niż na płycie. Ale nie, zaczęło się przewidywalnie – nudą. Przez 40 minut nic się nie działo, do tego stopnia, że Molly Nilsson nawet nie wyszła na scenę. Ja, która jestem podatna na to, by ulegać wierze w różne teorie spiskowe, zaczęłam sobie tłumaczyć, że jest to celowy zabieg. Albo klub Firlej potrzebuje podreperować swój budżet sprzedażą alkoholu i innych napojów, którą z pewnością napędzało stanie w tłumie w dusznej sali. Albo organizatorzy wyszli z założenia, że trzeba spić publiczność, żeby jej się podobało. Tak więc już po pierwszych minutach byłam co najmniej podejrzliwie nastawiona do tego koncertu.
Niestety, przez godzinę swojego występu Molly Nilsson nie zdołała zatrzeć tego wrażenia, ani wynagrodzić czterdziestominutowego spóźnienia. Największym rozczarowaniem było dla mnie to, że okazało się, iż Molly Nilsson nie ma charyzmy. Jej à la egzystencjalny image nie przekłada się na osobowość sceniczną. Nie potrafi, tak jak egzystencjalne śpiewaczki, zaczarować publiczności, tak żeby oniemiała i stała jak wryta. Publiczność w Firleju ani na chwilę nie zamilkła, przez cały koncert z różnych stron sali dobiegały głosy żywych dyskusji. Molly Nilsson nie potrafi też, tak jak potrafiły egzystencjalistki, przy użyciu bardzo ubogich środków wyrazu stworzyć niezapomniany spektakl, teatr jednego aktora i świateł (to miałam na myśli pisząc o ewentualnej magii tego koncertu).
Molly Nilsson powiedziała ze sceny, że jest to jej pierwsze tegoroczne „show”. Jakie „show” ja się pytam? Jedna ascetycznie ubrana pani włączająca sobie po każdej piosence nowy podkład z jakiegoś odtwarzacza to trochę mało jak na show. W ogóle nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ten koncert przypomina występ karaoke. Irytujące anonse, dosłownie za każdym razem, „ta piosenka będzie o….” i dziwny, trochę infantylny taniec na scenie, który miał w sobie coś z występu małej dziewczynki na imieninach babci. Wiecie co mam na myśli? Takie kucanki raz w lewo, raz w prawo, łączone czasem (dzięki Bogu nie u Molly Nilsson) z pozą „pod boczki” i melodią „oj dana, oj dana”; przygryzanie warg i łypanie to tu, to tam w stronę publiczności („czy aby wszyscy na mnie patrzą?”). Nie, Molly Nilsson nie ma charyzmy. A wydaje mi się, że tylko charyzma może uratować synthpop. Więc jak tu napisać coś dobrego o tym koncercie?
Jest jedna rzecz na plus – Molly Nilsson ma piękny, mocny, przejmujący głos. Tak, można powiedzieć – charyzmatyczny. Więc całkowicie nie skreślam jej muzyki, miejscami na płytach jest cudna, ale mimo to, nie trzeba od razu chodzić na jej koncerty. Chyba, że po pijaku.

Molly Nilsson wystąpiła 9 stycznia w klubie Firlej we Wrocławiu. Był to jeden z ostatnich koncertów jej światowego tournée, które zakończy się w Polsce. Będzie ją można jeszcze zobaczyć i usłyszeć w  Krakowie, Łodzi i Warszawie

Zobacz również:
Czekając na Ten New Lives

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *