Baroque pop – pierwszy raz spotkałam się z takim terminem, dlatego z zainteresowaniem sięgnęłam po tą płytę – „San Fermin” zespołu San Fermin. Barok – przesadne nagromadzenie różności; pop – mało ambitna muzyka; baroque pop (pierwsze skojarzenie) – jakiś rodzaj muzycznego kiczu. Z takim nastawieniem podeszłam do tego krążka i trafiłam (jak to mądrość ludowa opisuje) jak kulą w płot. Już pierwsza piosenka z „San Fermin” doskonale przedstawia to, czym jest tak naprawdę baroque pop i jak daleko mu do kiczu.
Otóż baroque pop jest odkryciem, tak proszę Państwa, „odkryciem”, że muzykę tworzy się przy pomocy instrumentów i że jest ich do wyboru wcale nie mało (skrzypce, trąbka, pianino, gitara, saksofon, perkusja). Ponadto jest odkryciem, że śpiewać można różnymi głosami, skalą, tempem, w różnej tonacji. Jest to absurdem nazywać te rzeczy „odkryciem”, ale cóż widać XXI wiek cierpi na amnezję w dziedzinie sztuki i jej form wyrazu.
San Fermin jest ośmioosobowym amerykańskim zespołem, który we wrześniu 2013 roku wydał swoją pierwszą płytę, sklasyfikowaną właśnie jako baroque pop. Rzeczywiście album „San Fermin” charakteryzuje się pewnym barokowym rozmachem – aż 17 piosenek. Otwiera go trochę dyskusyjny utwór „Renaissance!”, ale cóż, widać każdy barok rozpoczyna się renesansem. A poza tym, wspomniana dyskusyjność dotyczy tu jedynie tytułu, bo sama piosenka jest absolutnie niesamowita i z miejsca nastawia słuchacza na to, co będzie się działo dalej – wstrząsa nim, absorbuje, sprawia, że przestaje wykonywać jakiekolwiek inne czynności – po prostu wsłuchuje się w muzykę.
San Fermin „Renaissance!”
A później jest zaskoczenie, bo będąc już nastawionymi na mocny, piękny głos wokalisty (Allen Tate) słyszymy piosenkę „Crueler Kind”, którą wysokim, delikatnym głosem śpiewa kobieta (Rae Cassidy). Cała płyta jest pod względem wokalnym dialogiem tych dwojga i to znowu pięknie można odnieść do założeń baroku – kontrastu, gry światła i cienia, światłości (Rea) i mroku (Allen).
W tytule tego posta brakuje rzeczownika, co jest wynikiem mojego niezdecydowania wobec tylu możliwości: muzyka, płyta, grupa. Wspaniała jest też multimedialna kreacja (nie jestem pewna czy można to nazwać teledyskiem) wykorzystująca piosenkę „Methuselah” i fragmenty filmu „Berlin, symfonia wielkiego miasta” Walthera Ruttmanna z 1927 roku.
O muzyce zespołu San Fermin chciałoby się napisać, że zabiera nas w fascynującą podróż do krainy dźwięków. Brzmi to pretensjonalnie, jak recenzja z minionej epoki, ale nie odrzucajmy tego stwierdzenia, jak jakiegoś starego rupiecia. Wsłuchajmy się w tą muzykę i bez pretensjonalności wyruszmy w tą podróż, dlatego, że ona ma wartość, wartość utraconą. Ma w sobie coś bardzo ważnego – piękno, o którym ludzkość świata supernowoczesnego zapomniała. To jest muzyka. Po prostu. Taka, o której mówią, że broni się sama.
Bez sensu więc tak się rozpisałam.
Wychodzi na to, że zostałam wielką fanką baroque popu.
ten teledysk boski