Ta piosenka brzmi trochę jak oldschoolowy kawałek z szafy grającej z lokalu, w którym czas się zatrzymał. Albo jak popisowy numer króla dancingów z innej epoki, śpiewany współcześnie przez przegranego już człowieka. Ale to nie są zarzuty. Taki klimat świetnie oddaje nostalgię historii o ucieczkach i powrotach, a „Take Me Back Home” Soulsavers jest właśnie jedną z nich. Nostalgicznie amerykańska, co może zresztą sugeruje teledysk. Piękny teledysk. Ale nie o to chodzi, że Soulsavers grają amerykańską muzykę, w ogóle nie chodzi o żaden konflikt metek „Made in…”, tylko o ten motyw drogi, który w amerykańskim wydaniu wzrusza prawie zawsze, ze szczególną siłą. Już sama monumentalność amerykańskiego mitu wolności powoduje lekki ucisk w gardle, a do tego jeszcze te supernostalgiczne atrybuty z pogranicza wielkiego szczęścia i smutku – sunący pustą szosą wysłużony samochód, bezgraniczna przestrzeń (wolności albo samotności), piękne krajobrazy, pustka, niekończąca się droga i improwizowany dancing przy szafie grającej w przydrożnym barze dla włóczęgów – coś, co prowizorycznie skleja roztrzaskane serca.