O muzyce Laury Niquay zwykle mówi się w kontekście czegoś oryginalnego, czego nikt inny nie robi. Nie w formie zyskującej aż tak wielki poklask. Chciałabym ten kontekst porzucić i zaproponować posłuchanie jej płyty „Waska Matisiwin” bez nastawienia na kontakt z kuriozum, a na odbiór uniwersalnych wartości muzycznych. Bo w sumie niewiele można się o nich dowiedzieć z licznych artykułów na jej temat. Laura Niquay, jako artystka, jest jedyna w swoim rodzaju, bo śpiewa w języku Indian Atikamekw i nie ma pod tym względem konkurencji, bo jej wkład w ochronę i promocję dziedzictwa rdzennych mieszkańców Kanady jest niezwykły, ale jaka właściwie jest jej muzyka?
Płyta „Waska Matisiwin” to taki złagodzony folk, który nadaje się do sal koncertowych, taki wyrwany z korzeniami, ale starannie obrobiony ręcznie, pozbawiony rdzy prawieków i dostosowany do współczesnego pojęcia piękna. Można by obrazowo powiedzieć – wyciągnięty z dziczy do ludzi. Słuchając „Waska Matisiwin” wcale nie ma się wrażenia, że doświadcza się kontaktu z jakąś rdzenną sztuką. Laura Niquay nie wymusza na słuchaczu postawy odwiedzającego muzeum etnograficzne, śpiewa w taki sposób, że zrozumienie tekstu nie jest tu żadnym zagadnieniem. Choć wydaje się, że dla samej autorki słowa są istotne, sygnalizuje to, dołączając do tytułu każdej piosenki jej francuskojęzyczną wersję. Chce, żebyśmy wiedzieli o czym śpiewa, wprowadza tematy kolejnych utworów, jednak wartość jej tekstów (dla słuchaczki z Polski) pozostaje nieznana. Można ocenić jedynie brzmienie jej twórczości, bez rozczarowania, jaką słowo „jedynie” może budzić. Brzmienie w muzyce, to przecież bardzo dużo.
Dla mnie emanuje z tej płyty specyficzny spokój, wywołany być może sposobem śpiewania Laury Niquay, która zdaje się każde słowo ostrożnie i solidnie osadzać na muzyce. Bez względu na to, czy są to kołysanki w stylu „Nitcanic” czy żywiołowe jak „Nicim” piosenki, Laura Niquay śpiewa tak, jakby chciała wszystkich przytulić do serca. „Waska Matisiwin” to bardzo ciepła płyta, wypełniona dobrymi emocjami. Im dłużej jej się słucha, tym coraz mniej zauważa się jej oryginalny charakter, a może raczej zmienia się perspektywę jego postrzegania. Bo to, co tworzy Laura Niquay, to są właściwie piosenki, jakie chętnie usłyszelibyśmy w radiu, a nie ludowe pieśni, jakich można by się spodziewać po płycie nagranej w rdzennym języku.
Laura Niquay fantastycznie tłumaczy folk na współczesność, uciekając od banalnego połączenia starego z nowym w stylu „banjo i elektronika”. Jej muzyka nie jest jak zestawienie czegoś, co funkcjonowało w przeszłości, z zupełnie nieadekwatnymi warunkami teraźniejszości (co w muzyce z kategorii etno jest niemal zasadą). Piosenki Laury Niquay są jak nurt życia, który, wiadomo, ma jakąś przeszłość, ale jego energia, jego sens, jego wszystkie barwy i dźwięki dzieją się tu i teraz. Moim zdaniem płyta „Waska Matisiwin” robi tyle samo dobrego dla promocji kultury Indian Atikamekw, co dla rozwoju muzyki etnicznej w ogóle.