Miss Velvet – nie przesadza z tą aksamitnością. Jej twórczość dobrze robi na zszargane nerwy. Neutralizuje rzeczywistość, która gna bez namysłu, która wrzeszczy absurdalnymi atrakcjami, która zawalając trzema etatami wciąż czegoś oczekuje. Która zagraca życie. Miss Velvet uspokaja harmonią klasycznego stylu i co więcej, robi to w dwóch kanałach sensorycznych (tak jak chce tego EAA, którego nie mam czasu wdrożyć w moim sklepie internetowym, a za dziesięć dni jest deadline). Bo zarówno muzyka, jak i wideoklipy Miss Velvet są pod tym względem jednakowo wspaniałe.
Jest to trochę dzieło audiowizualne i nazywa się „Triptych”. Tworzą je utwory „Pistols at Dawn”, „Strut” i „Hallelujah”, które sklejone razem brzmią jak jeden monumentalny, budzący skojarzenia z rock operą i deklarujący miłość do kinematografii. Delektuję się pięknymi kadrami z nienaganną kompozycją, piosenkami zaśpiewanymi „tak jak trzeba” i muzyką w „wielkim stylu”.
Jak słucham tryptyku Miss Velvet, to myślę sobie, że wszystkie deadliny przetrwam. Ciekawe, bo ten termin podobno wziął się od nazwy linii, którą w czasie wojny otaczano jeńców, kto ją przekroczył – umierał. Miss Velvet w teledyskach do tryptyku znajduje się w takiej otoczonej przestrzeni i świetnie bawi się w środku. Co to mówi? Myślę, że na przykład to, że kompozycja przestrzeni jest ważna. W ogóle – kompozycja w muzyce jest ważna.