Słyszałam ostatnio opinię, że z całego filmu „Tylko kochankowie przeżyją” najlepsza jest ta piosenka. Ciekawe, bo oglądając go bardzo łatwo jest ją przegapić. Ale później, jak się jej słucha, to nawet nie wiedząc, że została ona tam wykorzystana, brzmi od pierwszej chwili jak żywcem wzięta z Jarmuscha. Jak puste, oświetlone ulice Detroit otoczone ciemnymi, umierającymi na brak lokatorów domami. Zaskakujące jak ta piosenka mogła istnieć te kilkanaście lat bez tego filmu, bo pochodzi z debiutanckiej płyty Black Rebel Motorcycle Club „B.R.M.C.”, wydanej w 2001 roku, a „Tylko kochankowie przeżyją” liczą sobie niepełne 2 lata. Inną kwestią jest, że brzmi jakby została nagrana wczoraj, albo trzydzieści lat temu, na początku XXI wieku, albo w dowolnym roku minionego półwiecza. Pomyślałam sobie, że taki rock jest rodzajem wampirycznej muzyki i dlatego tak bardzo pasuje do tego filmu. Wampirycznej, czyli takiej, która się nie starzeje, nie zużywa, nie traci na wartości i niesie z sobą, wypowiadaną bardzo serio, obietnicę nieśmiertelności.
Ja w nią wierzę.