Czekając na Ten New Lives

Bardzo długo trzeba słuchać nowej płyty Molly Nilsson, żeby usłyszeć coś interesującego. Ja rozumiem oryginalny styl, minimalizm i dekadencję, ale „ile można znieść?” i „po co tak?” – niestety takie pytania zaczynały rodzić się w mojej głowie po przesłuchaniu kolejnych piosenek. Niemal identycznych, z jednakowym rytmem, jednakowym wokalem i z konsekwentnym brakiem melodii. Dokładnie osiem takich piosenek, które zaczynałam już złośliwie szufladkować pod hasłem „trudna estetycznie muza dla szpanerów”. Ale przy dziewiątym kawałku – „City” – coś się „ruszyło”. A przy kolejnym – „Ten New Lives” – przekonałam się, że jednak będzie z tego materiał na wpis (bo z założenia ten blog nie dotyczy słabej muzyki).
Tak więc „Ten New Lives”, to moim zdaniem, najważniejszy utwór z płyty „The Travels”. Jest w nim wszystko to, co można znaleźć w każdej innej piosence Molly Nilsson – smutny, niski wokal, ubogą melodyjnie muzykę (czy właściwie syntetyczny zestaw dźwięków). Niepokój, chłód i smutek – to z kolei zestaw odczuć, który w każdej piosence serwuje Molly Nilsson. W „Ten New Lives” również, z tym że tutaj, w odróżnieniu od ok. 80% repertuaru z najnowszej płyty, usłyszeć można prawdziwe emocje. Ta piosenka porusza, dowodzi, że nie mamy do czynienia ze sztuką zamkniętą pod szklanymi gablotami, albo ze zwykłym wymyślnym konceptem. Jest to muzyka, której zapewne najlepiej słucha się zimą, gdy chłód, smutek i niepokój – cała Molly Nilsson – są tak bardzo namacalne. Zapowiedź coraz krótszych, zimniejszych dni, prognoza w stylu „lepiej już nie będzie” i gdzieś w środku tego klimatu oferta nowych żyć, aż dziesięciu. Świetna piosenka.
Molly Nilsson przyjeżdża w styczniu do Polski na 3 koncerty, zagra we Wrocławiu (9.01), Krakowie (10.01), Łodzi (11.01) i Warszawie (12.01). No i nie wiem, wydaje mi się, że taka muzyka na żywo to albo magia, albo nudy. Trzeba pójść, żeby się przekonać. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *