1 października 2022, Wałbrzych, Filharmonia Sudecka
Trudność zagrania takiego koncertu zamyka się gdzieś między oczekiwaniami, które trzeba spełnić, innowacjami, które należy wymyślić i własną charyzmą, która to wszystko razem powinna zdominować. Wiadomo jak mają brzmieć ikoniczne utwory Krzysztofa Komedy i że wszyscy wszędzie chętnie je grają. Kolejny artysta, który sięgając po ten repertuar chciałby zwrócić na siebie uwagę powinien coś oryginalnego na ich temat wymyślić, tak przynajmniej się wydaje. I z takiego założenia zdaje się wychodzić również Maciej Tubis, bo podąża tropem tworzenia nowych atrakcji w postaci zgrania fortepianu z brzmieniem syntezatorów, bitów i ogólnie muzyki elektronicznej. Robi to subtelnie, ale wystarczająco oryginalnie, żeby swoją wersją „Komedy” zainteresować.
Dziś w ten sposób odbiera się sztukę, że trzeba wymyślić jej hasztag, żeby ktoś w ogóle zwrócił na nią uwagę, a do tego trzeba ją otagować, żeby każdy mógł ją określić bez konieczności słuchania i wiedzieć do jakiej playlisty przyporządkować. Standardowym hasztagiem i nazwą playlisty dla utworów Komedy jest „muzyka filmowa” czy „jazzowe standardy” i Maciej Tubis w materiałach promujących swoją najnowszą płytę „Komeda: Reflections” przemawia do publiczności tymi hasztagami, które chętnie powielają recenzenci, zwłaszcza ci, którzy nigdy nie słyszeli Macieja Tubisa na żywo. Bo ci, co go słyszeli muszą przecież wiedzieć, że to jest jednak zupełna bzdura. W muzyce Komedy nie chodzi o to, że powstała do filmów, a w grze Tubisa o to, by przedstawić oryginale rozwiązania.
Agnieszka Osiecka w swoich wspomnieniach „Szpetni czterdziestoletni” pisze o twórczości Krzysztofa Komedy: jest w tej muzyce coś, co można nazwać sumą nadziei i rozczarowań, sumą uniesień i upadków naszego pokolenia. A to swoje pokolenie, do którego również należał Komeda, najtrafniej przedstawia w metaforycznej, choć prawdziwej scenie z jednej z prywatek, którą wraz z przyjaciółmi zakończyła na molo w Sopocie: wtoczyliśmy się na molo jakimś dziarskim pół polonezem, pół mazurem. Zgrani, rytmiczni […] „stańczeni” alkoholem, młodością i powagą poczynającego się świtu; trzymaliśmy się pod ręce i niczym radosny wąż wsiąkaliśmy w mgłę. Była bowiem tego ranka cieniutka „muślinowa” mgła […]. Tańczyliśmy i tańczyliśmy; i kresu naszej drogi nie było widać! […] Raptem, niespodziewanie, nagle … Nagle wynurzyło się przed nami – co? Antarktyda? Szczęśliwe jutro? Archipelag ludzi odzyskanych? Ludzka twarz socjalizmu? Brzask? Aurora? Góra lodowa? Dzień zapłaty? Paryż? Ryż? O, nie! Przed nami, z mgły, i ze świtu, z domyśleń raczej niż przemyśleń, z niedokończonych przedstawień, z niedożytych życiorysów, z niedożłobionych rozmów, z nierozwiązanych więzów, z niedokochanych miłości, z półrozpiętych kajdan, z nienapisanych wierszy, z nierozwiązanych zadań – wynurzył się po prostu – koniec mola. […] Koniec wybiegu […] Dalej już była niedostępna, nie dla nas dostępna: czysta, daleka woda. Muzyka Komedy jest tym, co słychać na końcu takiego mola i tym, co go przekracza. Wyrosła z nierespektowania granic i krawędzi, i o to w niej chodzi – o zdobywanie złotego runa bez możliwości ruszenia się z miejsca, o sumę nadziei i rozczarowań w jednakowej dawce.
Maciej Tubis w swoich interpretacjach utworów Komedy w pełni oddaje ich pierwotne znaczenie, słychać w jego grze ten młodzieńczy pęd po deskach molo ku pogrążonym w półmroku falom morza wpływającym do innego, zakazanego, niedostępnego świata. W jego koncertowym popisie jest brawura pokonywania barier, niezgoda na to, co te bariery tworzy i kreacja alternatywnych wersji tego, co w zasadzie brzmieć może tylko tak samo – konkretnych emocji zamykanych w dźwiękach fortepianu. Maciej Tubis gra Komedę w ten sposób, że współczesny słuchacz słyszy w tej muzyce to samo, co publiczność siedemdziesiąt lat temu, choć są zupełnie inne czasy, inne pokolenie, inne granice, inne kurtyny. W perfekcyjny sposób wydobywa z tych kompozycji ich ponadczasowe wartości i przedstawia nie jak dźwięki do filmów, nie jako jazzowe standardy, które przyjemnie się nuci, ale jako przeładowaną emocjami muzykę wyrażającą człowieka, będącą treścią jego najskrytszego wnętrza.
Pianiście, który mierzy się z takim repertuarem nie pozostaje wiele do zrobienia, jak tylko tę treść wydobyć. A jednak nie jest to coś, co można osiągnąć jedynie perfekcyjną grą. Co trzeba zrobić? Nie wiem. Być może nie bać się tego „końca mola”, być może kpić z głębin, a być może w miejscu w którym „wybieg” się kończy zacząć swoją własną opowieść. Maciej Tubis robi coś w tym stylu, zupełnie niepozornie zaczarowuje publiczność i pozwala jej zagubić się w muzyce, która jest trochę ikoniczna, trochę jego własna, trochę zapożyczona, a trochę wymyślana na bieżąco. Koncert w Wałbrzychu rozpoczął kołysanką „Sleep Safe and Warm” zagraną w taki sposób, że nikomu nigdy nie udałoby się przy niej usnąć, pomiędzy znane utwory Komedy wplótł własne kompozycje, a zakończył utworem z repertuaru Tubis Trio. Wszystko od początku do końca brzmiało jak z jednej płyty – jedna klasa, jeden wyrazisty pomysł i zrozumienie tego, po co gra się ludziom muzykę i po co Komeda ją tworzył. Piękny to był koncert, z owacjami na stojąco z pozostawioną tęsknotą za dalszym ciągiem i z muzyką, której nie przestaje się słyszeć nawet po opuszczeniu sali koncertowej.
W grze Macieja Tubisa jest wszystko to, z czym kojarzona powinna być twórczość Krzysztofa Komedy – rozdziera serca i obiecuje czary, tłumaczy ból i oszałamia siłą. Tego wszystkiego w pełnej intensywności nie da się usłyszeć na płycie. Dlatego koncertowe spotkania z „Komeda: Reflections” są szalenie warte nieprzegapienia. Najbliższy termin: Kwidzyn, 2 listopada.