Lou Reed miał reputację osoby tyleż zwariowanej, co podłej – przeczytałam ostatnio u Sukenicka. Ostatnio z Lou Reedem łączy mnie dziwna historia, bo na urodziny kupiłam sobie jego płytę i on wtedy zmarł. Lou Reed fałszował i nie stroił gitary, a tworzył fantastyczne rzeczy. A są tacy, którzy ćwiczą się i stroją godzinami i nie mogą wyrazić się artystycznie. I teraz wyobraźmy sobie jak świetną piosenką byłaby „Coney Island Baby”, gdyby Reed choć trochę popracował nad sobą. Piękna, nostalgiczno-buntownicza melodia w tle zblazowanej melorecytacji tworzy interesujący klimat, który utrzymuje się niemal do końca. Niemal. Właśnie ten koniec, gdy Reed wpada w fazę „glory of love”, psuje wszystko. Najlepiej w ogóle jest nie słuchać tej piosenki do końca. A może jest to zamierzony fałsz, taki wyrafinowany objaw tej podłości Reeda – psucie świetnych kawałków?
„Coney Island Baby” – Lou Reed
„Coney Island Baby” – moja ulubiona piosenka ze zmarnowanym potencjałem, tyleż piękna, co denerwująca: