Pierwsza piosenka z tej płyty ma tytuł „Film”, ale to wszystkie pozostałe brzmią kinematograficznie. „Film” wbrew tytułowi nie budzi takich oczywistych skojarzeń. Jest, moim zdaniem, najmniej interesującą piosenką z całego krążka, ale w sumie najbardziej singlową, więc nic dziwnego, że to ona promuje płytę „Unibox”. Jest to, wydana w styczniu ubiegłego roku, debiutancka epka francuskiego zespołu Unibox. 5 piosenek: „Film”, „Les Grains”, „Suis-moi”, „De toi à moi”, „La fille de l’air”.
„Film” zapowiada jakiś banalny chillout, ale później jest fajniej. „Les Grains”, „Suis-moi”, „De toi à moi” mają w sobie coś z nowofalowych filmów, czarno-białych historii o gwałtownych uczuciach w odcieniach beżu i szarości. W sumie cała płyta jest bardzo dobrze skomponowana, także w sensie ułożenia piosenek. Razem tworzą jeden klimat, ale nie zanudzają słuchacza, umiejętnie manewrują jego emocjami. Można by też porównać tą epkę do dobrze doprawionej potrawy, ze szczyptą różnych przypraw-emocji: radości, melancholii, niepokoju, miłości (dużo tego jak na pięć piosenek).
Muzyka Unibox jest bardzo minimalistyczna, zespół tworzą cztery osoby (Loïc, Théophile, Baptiste i Valentine), ale ma się wrażenie, że słyszymy duet, wokalistka-gitara lub wokalistka-pianino. Co ważne, jest to wokalistka, która nie śpiewa, tylko melorecytuje, a muzyka nie jest podkładem, ale drugim podmiotem w szczególnym dialogu między głosem i instrumentem. Najlepiej słychać to na przykładzie gitary w „Les Grains”.
Z jakiegoś powodu lubię takie szepczące niewiasty, zamieniające wielkie skale głosu na wielkie opowieści. Valentine, zwłaszcza w „Suis-moi” i „De toi à moi”, szepcze trochę jak Tori Amos w „97 Bonnie and Clyde”. Jej szept jest mniej tragiczny, bardziej melodramatyczny i miejscami pogodny. Słodko-cierpki.