Słuchając „Happy Trails” można stracić zainteresowanie współczesnym światem. Bo czego więcej oczekiwać i po co nagrywać nowe płyty? Gdy całe hałdy tych starych, z tak świetną muzyką, giną w zapomnieniu. To jest kultowy album końca lat 60., jeśli ktoś jest skrupulatnym badaczem przeszłości, to pewnie bardzo dobrze go zna. Ja do niedawna nie znałam nawet tego zespołu. W każdym razie – płyta ma pięćdziesiąt lat i podobno jest jednym z najlepszych w historii muzyki zapisów koncertowych improwizacji. Zaiste jest (choć na pewno nie słyszałam ich wszystkich, więc jest to nierzetelna ocena).
Słuchanie tej płyty w całości ma największy sens, bo wtedy uczestniczy się jakby w fabule z wartką akcją, sterującą emocjami i z punktami zwrotnymi. Najlepszym spośród nich jest „Who Do You Love (Part 2)”, ale żeby go doświadczyć najsilniej, trzeba przebrnąć przez pięć wcześniejszych utworów. Chociaż „przebrnąć” nie jest dobrym słowem, sugeruje trud, którego „Happy Trails” nie serwuje. Pierwszą część płyty niemal dosłownie „połyka się w całości” nie zauważając jak mijają kolejne utwory. Ponoszą niczym ten rumak z okładki. Druga część jest mniej spektakularna, ale wciąż porywcza na swój sposób, bardziej w stylu wirtuozerskiego dzieła sztuki, które trzeba smakować powoli i dokładnie.
Dla mnie „Happy Trails” jest podręcznikowym przykładem tego, co oznacza wspólne wykonywanie muzyki. Uczy takiego grania, w którym kluczowa jest ekspresja muzyki właśnie a nie postać muzyka. Każda kapela powinna znać ten album na pamięć zanim przystąpi do publicznych występów.