Coś mi się wydaje, że tak może brzmieć mi tegoroczne Boże Narodzenie. Little May – żeńskie trio z Australii. Jak to czasem jednak kraje nic nie znaczą, bo w muzyce Little May słyszę śnieżną zadymkę, lód pod stopami, pękające drewno w ogniu, a nie bryzę Pacyfiku.
Bardzo podoba mi się jak prowadzą wokal, który jest jak taka cieniuteńka niteczka miotana wiatrem na wszystkie strony, delikatna, a jednak nie do przerwania. Z prostych pomysłów „wyciskają” niecodzienne efekty, z taką łatwością, jakby od niechcenia. Tworzą złudne wrażenie, że bardzo łatwo jest tak śpiewać i tak grać. Prawdopodobnie dlatego słuchanie ich muzyki jest doznaniem szczególnej przyjemności. Ale podkreślam – to złudna łatwość, dlatego apeluję o docenienie warsztatu muzycznego Little May i ich muzycznej wrażliwości, a także o omijanie szufladki z „muzyką łatwą i przyjemną” – tam ich nie znajdziecie.
Delikatna – takim hasłem opisałabym muzykę Little May, gdybym musiała sklasyfikować ją jednym słowem. Delikatna jak najwyższej klasy czekolada, z tym że nie słodka. Albowiem ich piosenki brzmią trochę jak zimowa opowieść z Północy i jak każdy klasyk tego gatunku są trochę straszne. Subtelne brzmienie grozy wydobywa się gdzieś przy gwałtowniejszych podmuchach wiatru z tej delikatnej niteczki cudownie brzmiących słów.