Jakub Zytecki swoją twórczością nadaje przyjazny wydźwięk słowu „wirtuozeria”. W pewien sposób „uczłowiecza” ją i popularyzuje, prezentując w kontekście radości i zabawy. Jego najnowsza płyta to dla mnie afirmacja wszystkiego co dobre, w najlepszym z możliwych wykonaniu. „Nothing Lasts Nothing’s Lost” – już sam tytuł brzmi jak wyzwanie rzucone losowi z przekonaniem, że jest się na wygranej pozycji. Nie rozwlekając się nad tym, co mija, Zytecki pewnym siebie, żywym tempem, prowadzi nas przez kolejne utwory w tak fantastyczny sposób, że ma się wrażenie, że ta płyta kończy się zaraz po tym jak się zaczyna.
Pozostawia słuchacza w… osłupieniu? oczarowaniu? W takim stanie, że przez pewien czas nie wiadomo co powiedzieć i nie można niczego innego słuchać, bo nawet przy zupełnie innej i równie dobrej muzyce wciąż myśli się o „Nothing Lasts Nothing’s Lost”. Podoba mi się w tej płycie to, że, jak na instrumentalne, wirtuozerskie wydawnictwo, utwory są zaskakująco krótkie, wszystkie mieszczą się w granicach „piosenkowej” długości, Zytecki nie męczy słuchacza rozbudowanymi, epickimi formami, a przecież nie można odmówić tej płycie epickości.
Podoba mi się też przestrzeń, ją w muzyce uwielbiam, i ta lekkość z jaką Zytecki tworzy wyszukane muzyczne kreacje. Przestrzeń trochę podrasowuje sztucznym efektem echa, który moim zdaniem w niektórych momentach jest przesadny, zwłaszcza w utworach z wokalem, ale w ogólnej ocenie płyty nie ma to w zasadzie żadnego znaczenia. Jest niesamowita, inspirująca i po prostu piękna.