Są na tej płycie dwie deszczowe piosenki („Into the Rain” i „Hard Rain”), co sugeruje, że może być płaczliwa. Nie zapowiada się tak, ale ten deszcz a do tego księżyc i wiatr, występujące w kolejnych utworach, oraz dolina w tytule zwracają uwagę. Są w sumie tradycyjnymi motywami muzyki spod znaku folk czy bluesa. No, ale właśnie – nie rozpoczyna się tradycyjnie.
Otwierający płytę „The Great Valley Redemption” utwór „Into the Rain” wyśpiewany jest z taką oryginalną nonszalancją, trochę musicalową, trochę soulową, trochę w stylu Raya Charlesa i przede wszystkim na bluesową nutę, z mocną perkusją i „pazurem”, że naprawdę robi to wrażenie czegoś bardzo interesującego. Potem następuje, moim zdaniem najlepsza na tej płycie, piosenka „Bedtime Sweater”, znowu coś w stylu niewiadomego gatunku, zlokalizowanego gdzieś bardziej w stronę rocka, ze świetną prostą gitarą, prostym rytmem, manierą znudzenia w głosie, a przy tym porywającego jak radiowy hit. Klimat czarnego bluesa można poczuć w kolejnej „Dark Days Gone” – kompozycji mocnej, surowej, ale z rozbujaną melodią. A potem wszystko stopniowo, powoli się uspokaja…
… i faktycznie robi się płaczliwie, lirycznie, bardzo gitarowo-akustycznie, bardzo niezmiennie, tak, że zaczyna to brzmieć jak płyta dla cierpliwych. Kończy się śliczną piosenką „Wondrous Thing”, balladą, której piękno, kunszt, nastrojowość, mam wrażenie, trudno docenić aż w takim stopniu, na jaki zasługuje, bo poprzedza ją kilka równie spokojnych piosenek – kilkanaście minut wchodzenia w nastrój, które ten nastój ostatecznie niweczy. Jest na płycie „The Great Valley Redemption” sporo dobrego materiału i zdecydowaną jej większość z chęcią usłyszałabym na koncercie, ale w wersji studyjnej, w całości, trochę usypia.