„The Shore Up In The Sky” Peter J. Birch

Dziś premiera! Płyty, która w polskiej perspektywie ma charakter niezwykły. W perspektywie międzynarodowej być może nie jest szczególna, ale sam fakt, że płytę polskiego artysty można rozpatrywać w kontekście międzynarodowym jest już godnym uwagi osiągnięciem. W tym wydawnictwie nie ma nic, co świadczyłoby o jego polskości: Peter J. Birch „The Shore Up In The Sky” – brzmi i wygląda jak amerykańska klasyka z kategorii folk.

Krążek zaczyna się z przytupem, piosenką, której już sam tytuł pobudza – „Wake Up Louisiana!” – i ta zachęta działa, wywołuje efekt nucenia, bujania, aż w końcu zaczyna się myśleć o tańczeniu. Jest to jak zapowiedź świetnej imprezy, świetna zapowiedź, dlatego trochę rozczarowuje to, że do żadnej imprezy nie dochodzi. Bowiem kolejny utwór na płycie – „Gallants” już nie ma w sobie tego pierwiastka rozrywkowości, ale jest za to bardzo ładną i dobrze się nucącą balladowo-bujaną kompozycją w stylu „traper przy ognisku”. Wprowadza przyjemny, nostalgiczno-romantyczny nastrój, tyle że znów nie trwa on długo, bo kolejna piosenka („Self Identity State Of Memory”) to raczej pieśń „twardziela z prerii”. Dominuje w niej surowe brzmienie gitary, już nie takie melodyjne i spokojne, raczej wieszczące jakiś niepokój. I byłoby super, gdyby w czwartej piosence pojawił się on w pełnej krasie, ale niestety, czwarty „Memphis Blues”, to znów Peter J. Brich „na wesoło”. I taka właśnie jest cała ta płyta – namiastka wesołego country i smutnego bluesa, skocznej gitary i rzewnej harmonijki.

A zatem na płycie „The Shore Up In The Sky” słyszymy wszechstronnego artystę, który w obrębie jednego stylu potrafi być zabawny, refleksyjny, nastrojowy i przebojowy. To świetnie, tylko tak się zastanawiam, w jakim nastroju będąc, ja włączyłabym sobie tą płytę? Jest za wesoła, by się smucić, za bluesowa na słoneczne dni i biorąc pod uwagę ostatni, długi, dwudziestopięciominutowy, instrumentalny utwór – zbyt poważna, by tańczyć. Dlatego trochę nie rozumiem zamysłu artysty, jaki przyświecał mu przy tworzeniu  właśnie takiej płyty – lapidarne, dwuminutowe piosenki obok tej monumentalnej, surowej, trwającej dwadzieścia pięć minut. Dla mnie „The Shore Up In The Sky” jest raczej zbiorem różnych piosenek, niż skończonym koncepcyjnie albumem. Czego właściwie nie należy odbierać jako zarzut, przecież składanki, to też są bardzo dobre płyty, a może nawet lepsze od koncepcyjnych albumów, bo zawierające same hity.

Czy na nowej płycie Petera J. Bricha znajdziemy same hity? Życzę tego artyście. Ja w każdym razie nie znalazłam na niej żadnej złej piosenki ani też żadnego istotnego fragmentu nudy.


Zobacz również:
„Zwid” Ocean of Noise 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *