Lera Lynn wniosła do piosenki Tiny Turner coś niewiarygodnie pięknego – zaproponowała, żeby jej posłuchać, zamiast śpiewać. Wyrwała ją z blichtru radiowo-estradowej przebojowości i osadziła w refleksyjnej ciszy, w której nie brzmi już jak najlepiej sprzedający się singiel, a jak opowieść o prawdzie. To, co lubię w tej opowieści najbardziej, to ta szczególna atmosfera znudzenia czymś, co nie jest na temat. „What’s Love Got to Do With It” w oryginalnej wersji było krzykiem złamanego serca, w wykonaniu Lery Lynn jest uświadomieniem sobie marnowania czasu na coś, co zupełnie nas nie powinno dotyczyć.
Bez widowiskowej tragedii, bez użalania się nad sobą Lera Lynn śpiewa o tym, że uczestniczy w fabule na jakiej jej nie zależy. Jej „What’s Love Got to Do With It” brzmi jak koniec wszystkiego, jak rozsądne podsumowanie, albo jak piękny początek bez żalu. Jak wszystko to po trochu. Jest jak ożywcze wyrwanie się z nudnego towarzystwa. Jest o odchodzeniu od przegadanych tematów do prawdziwego życia.