9 sierpnia 2015, Katowice, Scena Główna
Blisko siedemdziesięcioletnia gwiazda grająca na koncertach swoją debiutancką płytę sprzed ponad czterdziestu lat – gdyby nie chodziło o tak wspaniałą artystkę jak Patti Smith, to złośliwości same cisnęłyby się na usta. Złośliwości w stylu „odcinania kuponów od nazwisk”, „dorabiania na emeryturze” czy „tęsknoty za młodością”. Ale co po takich złośliwościach, kiedy ta blisko siedemdziesięcioletnia gwiazda wykonuje swój debiutancki album lepiej niż za młodu?! Brzmi teraz na koncertach dwa razy młodziej niż na płycie czterdzieści lat temu. „Free Money” gra z taką hardrockową werwą, że zawstydza całe rzesze młodocianych „twardzieli”. Zupełnie jakby w jej przypadku lata płynęły wbrew naturze, wstecz. Jak czarodziejka, wiedźma, zaklinaczka koni – dokonuje na scenie czegoś niewyobrażalnego.
Koncert polegający na zagraniu płyty, którą masa ludzi zna na pamięć, wydaje się być dość ryzykownym przedsięwzięciem, bo wiadomo co się wydarzy. Można odliczać piosenki do końca albo przyjść tylko na swoją ulubioną. Można kontrolować czas, nie być niczym zaskoczonym i nawet wynudzić się. Przyznaję się, miałam takie obawy, ale okazały się one zupełnie teoretyczne i w odniesieniu do Patti Smith wręcz śmieszne. Ale trzeba podkreślić, że to tylko dlatego, że ona dokonała na tym koncercie niewiarygodnej rzeczy – przeprowadziła publiczność doskonale znaną jej ścieżką przez niezbadane lądy. Zagrała oczywisty repertuar w taki sposób, że był niesamowity w każdym fragmencie. Zachowała się trochę jak wybitna aktorka, która od dekad gra tą samą rolę i za każdym razem ożywia swoją postać tak jak nigdy dotąd. Zresztą dramatyzmu na scenie nie brakowało, zwłaszcza w „Birdland” i „Land”, których fragmenty recytowała z takim przejęciem i charyzmą jakby oznajmiała ludzkości jedyną słuszną prawdę, a wszyscy stali osłupieni wierząc w każde jej słowo (ona nawet jak mówi to to brzmi jak muzyka).
Ona jest wspaniała w każdym calu, ale najbardziej podobało mi się w tym koncercie to, że Patti Smith przedstawiła w pełnej krasie to, czym tak naprawdę jest zjawisko koncertu, a współcześnie bardzo trudno jest tego doświadczyć. Że nie chodzi w nim tylko o to, żeby pokazać ludziom, że się potrafi grać i śpiewać (to przecież banał), nie żeby ich zabawić. Grając koncert przede wszystkim stoi się na scenie w świetle reflektorów i przemawia do tłumu, i o randze artysty świadczy to, czy ma się tym rzeszom ludzi cokolwiek do powiedzenia. Koncert to niemal religijne zjawisko tworzenia wspólnoty i artyści lat 70., tacy jak Patti Smith, doskonale to wiedzieli, a na jej przykładzie widać, że wiedzą do dziś. To jest coś niezwykłego i w moim odczuciu tej wiedzy i umiejętności grania dla ludzi tak, żeby stworzyli wspólnotę, nie da się przecenić. Starczy spojrzeć na współczesnych muzyków, którzy w większości swoje koncerty sprowadzają do banalnych popisów na scenie i czasem już nie tyle popisów talentu a świateł, fajerwerków i efektów specjalnych. Ile takich koncertów zachwyca? Ile się pamięta? Większość z nich zwyczaje nie ma sensu.
A Patti Smith zaserwowała „niskobudżetowe show”, wyszła na scenę w białej koszulce i czarnej marynarce, jej zespół ubrany był podobnie, na czarno-biało, mieli tylko jeden element scenicznej dekoracji – niewielki napis „Patti Smith Horses” na perkusji. Do tego sama Patti mogła wydawać się być kimś z minionej epoki, gdy skandowała hasła swojej młodości o sile, wolności i zmienianiu świata na taki bez wojen. Ale pomyślałam sobie wtedy – czy to rzeczywiście jest oldschoolowe? Czy to tylko o jej młodość chodzi? Czy tylko młodzież lat 70. ruszały takie hasła jak wolność czy pokój? W trakcie koncertu byłam pewna, że nie, że pod tym względem ci wszyscy młodzi ludzie pod sceną są dokładnie tacy sami jak ci, do których śpiewała to czterdzieści lat temu. Ale potem poszłam pod Scenę Leśną na Iceage i zobaczyłam szpanerskich, wystylizowanych na nieszczęśliwych kolesi, grających głośno, bez melodii (żeby było strasznie), śpiewających bez charyzmy i zadałam sobie pytanie – co oni mówią mi ze sceny? Co mówią tym wszystkim słuchającym ich ludziom? Odniosłam wrażenie, że nic, poza przesłaniem „podziwiajcie nas, bo jesteśmy na scenie, fajnie wyglądamy i mamy głębokie problemy emocjonalne”. A potem próbowałam zrozumieć dlaczego ci ludzie pod sceną tego słuchają i doszłam do wniosku, że widocznie nie trzeba im już dzisiaj haseł o zmianie świata.
Dzisiejszy artysta ma w dupie ludzkość i wspólnoty, i wszystkie te górnolotne hasła. I dobrze, niech sobie ma, jakimś ludziom też się to widać podoba. Tyle, że wśród tych górnolotnych haseł, który pozbywa się lekką ręką, wykpiwając je jako staromodne, jest też nieśmiertelność – najcenniejszy dla artysty brylant, który Patti Smith już za życia trzyma w garści. Dlatego właśnie jej muzyka z biegiem lat młodnieje, a ona jak wiedźma igra sobie z przeznaczeniem.
Po pierwszej piosence olałam Iceage i poszłam do domu, bo po Patti Smith już nikt nie mógł zagrać lepiej, bo już nic lepszego na OFF Festivalu nie mogło się wydarzyć. Arcywspaniały koncert.
Kilka myśli mi się tutaj spodobało. Zwłaszcza przedostatni akapit.
Ale dodawanie komentarzy u Ciebie to masakra!
Dziękuję za dobre słowa. Z dodawaniem komentarzy mam chyba jakiś bloggerowski standard.