Jordan Reyne zawsze była bajko-pieśniarką. Swoją nową płytą „Bardo” jedynie ten wizerunek potwierdza, uwydatnia i podkolorowuje, tak, żeby już nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że w jej twórczości chodzi głównie o muzyczne opowieści. Tym, co być może zaskakuje, jeśli porównujemy tę płytę z poprzednimi dziełami artystki, jest aktualność, współczesność, w pewnym sensie „odczarowanie”. Niewiele usłyszymy tu, czy odczujemy, fantazyjnej magii rodem z anglosaskich legend, ale wciąż mamy do czynienia z Jordan Reyne w najlepszym wydaniu.
Wciąż eksploatuje swoje ulubione tematy: walki, tęsknoty, niepokoju, demonów, mórz i różnego rodzaju krawędzi, ale ubiera je w jaśniejsze odcienie, żywsze barwy, lżejszą narrację. I wbrew okładkowemu wizerunkowi, staje się przy tym bardziej prawdziwa. Takie utwory jak „Fuge State” czy „First Born Son” nie mają nic wspólnego z szufladką „soundtrack do Władcy Pierścieni” (w której Jordan Reyne ma swoje stałe, honorowe miejsce) i moim zdaniem bardzo dobrze. W ten sposób przestaje być tą, która „wciska nam jakieś bajki” czy prezentuje twórczość dla infantylnego odbiorcy.
Płyta „Bardo” jest piękna muzycznie, melodyjna, nastrojowa, ekstrawagancka, jak na Jordan Reyne przystało, ale też momentami bardzo klasyczna (skrzypce w „Bridge to Tarabitha”). Artystka swoim autorskim stylem wciąż świetnie opowiada, ale używając różnych konwencji i dzięki temu, myślę, że z łatwością, może przekonać do „Bardo” nie tylko fanów fantasy. Paradoksalnie, choć jest to płyta łatwiejsza w odbiorze od poprzednich, to dojrzalsza. W ten sposób Jordan Reyne ugruntowuje mnie w przekonaniu, że jest najlepszą znaną mi artystką w stylu one-man band.
Zobacz również:
„Borderlands” Jordan Reyne
„Mother” Jordan Reyne
Starucha Jordan Reyne
Relacja z koncertu Jordan Reyne we Wrocławiu