Fot. Michał Młynarczyk |
9 listopada 2015, Kraków, TAURON Arena
Wielkie, czarne płachty szczelnie zasłaniały scenę, tworząc konstrukcję przypominającą gigantyczne pudełko z czerwonym logiem Foo Fighters. Nikt nie widział jak weszli na scenę i wszyscy trochę przegapili sam początek tego koncertu, pierwsze sekundy, gdy słychać było głos Davida Grohla, ale nikogo nie było widać. „Czy to leci z jakiegoś nagrania, czy już dzieje się naprawdę?” – rozważałam przez moment w głowie takie zagadnienie i myślę, że nie ja jedna, bo owacje były na pół gwizdka. Dopiero kiedy z hukiem wszystkich instrumentów czarne płachty opadły i zaczęło się „Everlong”, nie było już żadnych wątpliwości, że oto koncert Foo Fighters w Krakowie właśnie zaczyna się spełniać.
Tak od razu zagrali swój „romantyczny” przebój przebojów, którego spodziewałam się co najwyżej w trakcie bisów, a chwilę później dodali do niego „Learn to Fly” i „Something From Nothing”. Zatem zaczęło się zanosić na to, że w ciągu dwudziestu minut wykonają wszystkie swoje hity i będzie po koncercie. Gdzieś mniej więcej po tych dwudziestu minutach Dave Grohl przemówił do tłumu ze swojego świetlistego tronu na prowadnicach, którym przemieścił się po scenicznym wybiegu wgłąb publiczności. Tłumacząc się ze swojej dziewiętnastoletniej nieobecności w Polsce, mówił, że zwlekali po to, by mieć dużo piosenek i móc zagrać nam wspaniały, długi koncert z utworami ze wszystkich swoich ośmiu płyt. Po czym sam w ciemności, którą rozświetlały jedynie ekrany telefonów komórkowych i płomienie zapalniczek, wykonał „Big Me”. Był to bez dwóch zdań najpiękniejszy moment tego koncertu.
Skoro mieli zagrać piosenki ze swoich wszystkich płyt, to zaczęłam się zastanawiać czy do północy skończą. Mógł tego nie mówić, ponieważ przez to poczułam zawód, gdy po zaledwie dwóch godzinach z hakiem zeszli ze sceny i nie było bisów. Nie było też „I’m a River”, a to piosenka jakby specjalnie napisana pod ten koncert. Ale w sumie przez te dwie godziny zagrali wszystkie swoje najbardziej znane kawałki, i „My Hero”, i „The Pretender”, i „These Days”… (trochę zdziwiło mnie, że mają ich tak dużo, że ja tak dużo znam piosenek Foo Fighters), brzmieli spektakularnie i złapali świetny kontakt z publicznością. A do tego bezcennym doznaniem było zobaczyć Davida Grohla w roli „króla rocka tronującego” z nogą w gipsie.
W moim odczuciu był to bardzo oczywisty koncert, zaczęli „Everlong” skończyli „Best of You”. Zagrali wszystko, co ludzie chcieli usłyszeć, w wersjach jak na płytach. Być może to była najlepsza opcja koncertu w kontekście tego, że w zasadzie nigdy nie grali przed tą publicznością – opcja w stylu „klasyczny Foo Fighters” by osiągnąć kompromis, by wszystko wszystkim wynagrodzić. Ale wracając po koncercie miałam takie uczucie, że zagrali nam wszystko, co chcieliśmy, najlepiej jak potrafili, żeby nie mieć już po co do nas wracać. Tak więc, żeby wybić zespołowi Foo Fighters takie myśli z głowy, chciałabym podkreślić, że czuję niedosyt, że chciałabym zobaczyć Foo Fighters w wersji 2 godziny + 3 bisy, powydzierać się na „I’m a River” i wzruszyć na akustycznym „Everlong”. A zatem oczekuję kolejnego koncertu. Niezwłocznie.
Niezapomnianą atmosferę tego koncertu można poczuć oglądając zdjęcia Michała Młynarczyka, gorąco polecam jego fotorelację oraz inne zdjęcia na michalmlynarczyk.com.