fot. Andrzej Olechnowski
23 sierpnia, Wrocław, Alibi
Jak ja żałowałam, że nie mogłam być na żadnym koncercie Blues Pills podczas ich poprzedniej trasy koncertowej po Polsce! A wiadomo, że jak coś jest nieosiągalne, to się tego bardziej pragnie. Dlatego moje oczekiwania wobec wczorajszego koncertu we Wrocławiu, koncertu Blues Pills, na który w końcu mogłam pójść, były duże. Oni bezsprzecznie są wspaniali, więc właściwie nie zawiedli mnie w niczym, ale od samego początku, od pierwszych dźwięków „High Class Woman”, którymi przywitali publiczność, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że jest to dziwny występ.
Zespół grający muzykę o potężnej sile, z wokalistką o potężnym głosie i wielkiej charyzmie „upchał” się na malutkiej scenie w niedużej sali przygotowanej jak do występów karaoke – fatalnie oświetlonej, brzydkiej i z wątpliwą akustyką. Wyglądał trochę jak ptak w klatce nie większej od siebie. A z drugiej strony, sam zespół prezentował się jako dziwny twór, sklejony z dwóch obrazów – makiety ustawionej w tle, w postaci panów muzyków, którzy w posągowych pozach i ze lśniącymi, wyczesanymi włosami dotrwali niemal do końca koncertu (drgnęło coś przy bisach) i Elin Larsson – gwiazdy pierwszego planu, która już przy „High Class Woman” spaliła z 300 kalorii i perfekcyjnie się rozczochrała. Mając w pamięci pierwszą płytę „Blues Pills” i to, że oni raczej nie grają ballad, pomyślałam sobie wtedy, że to nie będzie długi koncert, nie może być, bo inaczej ona spali sobie cały organizm. Do cna. Grali w sumie godzinę z bisami, czyli w standardzie klubowego koncertu, ale dla Elin Larsson wysiłek to musiał być niesamowity.
Pięknie zaśpiewała wszystko, łącznie z nie swoimi piosenkami, jak „Somebody To Love”, ale, jak dla mnie, bezsprzecznym punktem kulminacyjnym wieczoru był „Little Boy Preacher”, którym dosłownie zahipnotyzowała publiczność – zahipnotyzowali (bądźmy sprawiedliwi, to, że ktoś nie rzuca się w oczy, nie znaczy, że nie ma znaczenia). Żałuję tylko, że kiepski klub zniszczył im trochę atmosferę. Ale to nadrobiła publiczność, ta, która niemal w stu procentach przyszła tam w świadomym celu – na koncert Blues Pills. Nie po to, by podrażnić swój zmysł estetyki i spędzić czas w obskurnym miejscu na piwie z kumplami, nie po to, by wyjść gdzieś wieczorem, gdziekolwiek, gdzie muzyka leci. We wtorek w Alibi nie było przypadkowych osób, to była publiczność Blues Pills, która zna ich teksty, słucha ich płyt i przyszła tam specjalnie dla nich. A składała się z co najmniej trzech pokoleń – gówniarze, dorośli i ich ojcowie, w koncertowych łachach, hipisowskich koszulkach i w stylu casual business. To daje najpełniejszy obraz tego, jak wspaniałą, pozasubkulturową i ponadpokoleniową muzyką jest twórczość Blues Pills. Piotr Baron o niej pięknie powiedział w radiu – że rockowa sztafeta biegnie dalej. A jeśli już jesteśmy na gruncie metafor sportowych, to dodam tylko, że Blues Pilles wygrywa te zawody w obydwóch muzycznych kategoriach – nagrywa świetne płyty i gra świetne koncerty. Na które bez żenady można chodzić z tatą.