Nie umiem napisać o tej piosence bez, jak by nie było – banalnych, odniesień klimatyczno pogodowych, wynikających z jej tytułu. Po trzykroć i z wielkich liter – słońce, nie może być tutaj nie zauważone. Wszystko się rozpływa, zastyga w takim klimacie błogiego spokoju, usypiającego żaru, lenistwa, wprost idealny muzyczny obraz lata w mieście, gdzie nie sposób ukryć się przed promieniami i upałem. Można by powiedzieć, że jest to przyjemna i może nawet typowa piosenka wakacyjna, ale to byłoby pochopne twierdzenie, ponieważ, tak naprawdę, typowe nie jest w niej nic. W sumie wydaje mi się, że rzadko zdarza się, żeby ten rodzaj muzyki miał w sobie ciepło (tyle ciepła!), zamiast tchnąć chłodem lęków i niemocy. To ciekawa odmiana, chociaż nie tak zupełnie niezwykła, ponieważ w pewnym sensie też jest o niemocy. Tylko takiej wersji upalnej, soczystej, paraliżującej ruchy, kiedy wszystko jest niesamowicie jasne, oślepiająco błyszczące, względnie łatwe, bezpieczne, niewymagające, doskonałe, idealne…( jak jeszcze opisać coś tak strasznego?)
„Sun, Sun, Sun” ma w sobie coś z hiperrealizmu, w którym perfekcja wcale nie tworzy idealnego świata, a w pewien sposób, podskórnie, wypełnia go lękiem. Taka niby przyjemna piosenka, a jednak myślę, że świetnie sprawdziłaby się w jakimś mrocznym filmie. Bardzo udana kreacja, jak na mój gust, bo o to ponoć chodzi w sztuce, żeby dało się ją odczytać w różny sposób, umieścić na różnych płaszczyznach i wyposażyć w kilka kodów dostępu, łatwiejszych i trudniejszych do złamania. A tak poza tym wszystkim, to po prostu pięknie brzmi.