Są autorami najlepszego hasła marketingowego wszech czasów: „Heavy Psychedelic Blues from the Alps”, które każdym kolejnym słowem trafia coraz celniej w sam środek mojego serca. Rozczulając. W takim oto procesie myślowym:
„Heavy” – OK.
„Psychodelic” – OK, ciekawe.
„Blues” – ale zaraz, zaraz – „Psychodelic Blues”? – muszę posłuchać.
„from the Alps” – kupuję w ciemno.
Tak też zrobiłam. Zupełnie nie nabierając się na żadne hochsztaplerstwo speców od reklamy, bo to naprawdę jest „Heavy Psychedelic Blues from the Alps”, myślę, że ta fraza powinna funkcjonować jako samodzielny gatunek muzyczny. Bez namysłu dołączyłabym do jego subkultury.
Choć wydawałoby się, że muzycznie najmniej istotne, to jednak te Alpy mają zasadnicze znaczenie w muzyce Mount Hush. Nie tylko w kwestii tekstów, tytułów czy samej nazwy zespołu. Kto był w Alpach nieturystycznie, w tej ich części, której nie uwieczniają pocztówki, ten wie jak poważną dawkę sprzecznych uczuć serwują. Są takim potworem, z którym nie można wygrać i którego nie można nienawidzić, chociaż jest potężny, zimny, władczy i zasłaniając horyzont każe wierzyć, że nie ma innego wyjścia, poza tymi kilkoma przetartymi szlakami. Takie Alpy są bardzo psychodeliczne, smutne, ale uzależniają jak niezdrowy nałóg, oferując przy tym tą jedyną, niepowtarzalną przyjemność, która nałóg właśnie definiuje. Muzyka Mount Hush dokładnie opisuje ten stan.
Tak czysto muzycznie, to jest to umiarkowana płyta – lekko bluesowa, lekko psychodeliczna, nie za bardzo ciężka. W zagorzałych fanach gatunków zdeklarowanych w „haśle marketingowym” może budzić pewien niedosyt. Ale bez rozdrabniania się na części składowe tworzy fantastyczny efekt. Pięknie zaczyna się, bluesowym „The Ascent”, przypominającym mi trochę „Całą w trawie” Dżemu. To, że otwierają płytę tak śmiałym zagraniem nostalgicznego bluesa, świadczy o ich twórczej odwadze. Albowiem, marketingowo myśląc, nie przykuwa to uwagi słuchacza i nie wróży pozostania z debiutancką płytą nieznanego zespołu na dłużej. A jednak, założę się, że większość dociera do drugiego kawałka – „Black Moon”, który jest już cięższy, bardziej przebojowy i nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek na nim zakończył obcowanie z płytą „Mount Hush”. Pomimo tego, że wszystkie kolejne, są to długie, ponad pięciominutowe utwory, to słucha się ich tak łatwo, jak komercyjnych przebojów i tak intensywnie, jak wciągającej opowieści. Duchowo oczyszczają i wypełniają tęsknotą, do tego stopnia, że odszukałam moje najbardziej „heavy psychedelic” zdjęcie z Alp.