Swoją twórczość sami określili jako „wesołą muzykę dla smutnych ludzi”. Trudno się z tym nie zgodzić, ale nie chciałabym, żebyśmy domniemali, że w związku z tym ma ona właściwości terapeutyczne. Że niby smutnych zawsze trzeba rozweselić i że „Strawberry Feels” rozwesela. Subsonic Eye napisali też o sobie, że są zespołem z deszczowego, mglistego Singapuru, co razem z wcześniej przytoczoną wesołością i smutkiem daje chyba najpełniejszy obraz tego, co na „Strawberry Feels” słychać. Tę muzykę odczuwa się jak skwar po ulewnym deszczu, jak wilgoć w promieniach słońca. Jest parna – onirycznie rozmarzona, leniwa z elementami melancholii, ale przy tym, tak cudownie melodyjna.
Taka „wesoła muzyka” jest dla „smutnych ludzi” po to, by dodać im odwagi, nie ma nic wspólnego z frywolnym pocieszaniem. Dlatego nie jest banalna i zamiast epatować przebojowością, pozostawia pole do refleksji. Bezkresne. Taką przestrzeń, gdzie wolność nie ma żadnych ograniczeń. To mnie najbardziej zachwyca w muzyce Subsonic Eye, że jest bezpretensjonalna i odważna w swojej szczerości, że czuć w niej wolność, taką która niczego się nie boi, młodość – która nie ma kompleksów i wielką pasję do tworzenia.
Bardzo lubię takie „młodzieńcze płyty”. Zanim jeszcze wymyślą sobie „image”, zanim rozpoczną współpracę z ekstrawaganckimi multiinstrumentalistami, zanim zaczną myśleć o muzyce jak o „nowych projektach”. Zanim więc staną się „profesjonalni” i dorośli niech brzmią jak najdłużej jak „Strawberry Feels”.