Dawno nie słyszałam płyty o takim nagromadzeniu mocnych, energetycznych ballad. Męskich, rozwrzeszczanych, gwałtownych, ale, gdzieś tam w tle, słodkich. 01. refleksyjna „Mind Fights”, 02. ładna „Madeline”, 03. nostalgiczna „Diamond Ring”…. A nade wszystko, najlepsza z najlepszych, „Foghorns”, siódma na płycie. [To znamienne, że często siódemki są najlepsze]. Z fantastycznie rozkręcającym się tempem, imponującym punktem kulminacyjnym i bluesową szorstkością. (Aż nuci się przez sen).
Cechą charakterystyczną „Waterfowl” jest to, że bardzo intensywnie przemawia do słuchaczy. A to dlatego, że mówi ich językiem o nich samych. Nie jest to muzyka szczególnie zadziwiająca czy niezwykła, raczej taka, która w prosty sposób porusza serca, a do tego nie trzeba dużo, wystarczy szczerość, proste teksty i dobre solówki. Żywiołowością i surowym połączeniem tradycyjnych brzmień środkowo-zachodnich Stanów Zjednoczonych Waterfowl rozkochują w swojej twórczości z taką łatwością, że ma się wrażenie, że słucha się ich od dawna (choć to debiutancki album). Ich muzyka jest romantyczna jak marzenia, a przy tym bardzo amerykańska. Wszak Ameryka (co ustalono wieki temu) jest marzeniem. I cóż, nie da się zaprzeczyć. Słuchając Waterfowl po prostu wierzy się w amerykański sen.