Ta „wschodząca gwiazda muzyki punkowej” jest inna niż większość tego typu gwiazd. Od razu się to słyszy – ma taki ciepły głos. Nie wrzeszczy, nie charczy, nie pluje, a bardzo ładnie śpiewa. Oczywiście w punkowych standardach – krótkimi frazami, łatwym rymem, głośno. Ale jednak brzmi to jak balsam dla uszu, a nie wezwanie na barykady.
Muzyka Winony Fighter ma trochę charakter terapeutyczny – wiadomo, śpiewa o problemach, ale słucha się jej z takim przekonaniem, że ona te problemy rozwiąże – swoje i cudze, moje osobiście. Jej muzyka nie jest frustracją, nie jest kanałem, którym uchodzi agresja, jest… (pretensjonalnie to zabrzmi)… nadzieją na lepsze jutro.
Teledysk do piosenki „Subaru” zwrócił moja uwagę na płytę „My Apologies to the Chef”. Ostentacyjnie kolorowy (kolorystycznie skojarzył mi się z „Hard Times” Paramore i może dlatego go włączyłam), z niezbyt odkrywczym scenariuszem, ale Winona Fighter wypada w nim tak, że trudno oderwać od niej wzrok. Przyciąga uwagę widza czymś, co w przypadku tego rodzaju muzyki jest niespotykane – spokojem, łagodnością, dyskretną ironią, która jest z reguły objawem inteligencji. Oglądając tę kobietę w tym teledysku odniosłam wrażenie, że ona na serio chce mi coś powiedzieć (a nie tylko wygłupia się do muzyki). Tak wysłuchałam jej debiutanckiej płyty „My Apologies to the Chef”.
I wyszłam z tego muzycznego doznania z uczuciem, które niezbyt elegancko wyraziłabym słowami, że „Winona Fighter jest cała do przytulenia”. Terapeutyczna, bliska, przyjacielska. Zaciera dystans między słuchaczem a wykonawcą do tego stopnia, że ma się wrażenie, że to ona słucha, bo inaczej skąd by wiedziała, jak zaśpiewać, jak zagrać to, o czym myślę?
Winona Fighter udowadnia, że punk rock, ten banalnie prosty gatunek muzyczny, może być ambitny, że jest w nim miejsce na kreatywność i wciąż, realizując jego założenia, można brzmieć jak jeszcze nikt.