Martin Luke Brown bardzo ładnie śpiewa. Jego album „damn, look at the view !” należy wysoko ocenić w kategorii „umilacza czasu”. Zawiera osiem utworów (plus trzy wykonania koncertowe), które są dość osobiste, ale mimo to, Martin Luke Brown nie skupia się na sobie, pisze dla ludzi, choć raczej nie dla pieniędzy.
Daleko tej płycie do komercyjnych produkcji, ale jednak jest czymś w rodzaju zaspokojenia potrzeb odbiorców, jakby napisana po to, żeby ją polubić. I rzeczywiście, trudno jest mieć o niej inne zdanie. Nie kieruje ku skrajnościom, ku uczuciom bardziej wyrazistym niż umiarkowanie, przesadą byłoby odnosić ją do zachwytu czy wirtuozerii, ale jest tak ładna, że nie można powiedzieć o niej nic złego.
Specyficzna ekspresja Martina Luke’a Browna nieśmiało tylko wychodzi poza granice prostoty, choć nie jest to typowa songwriterska płyta, raczej wersja muzyki „zrób to sam” obrobiona na komputerze. Ta zachęta do aktywności, do samodzielnego przeżywania, ma tu głębsze znaczenie, autor zdaje się oferować swoje przeżycia do powszechnego zastosowania, jakby sprzedawał know-how dotyczący doświadczania życia. Łatwy do wdrożenia, napisany prostym językiem, niemal z natychmiastowym efektem. Dlatego ludzie to kupują. Bo każdy lubi jak ktoś mu tak ładnie i niegłupio śpiewa. A jeszcze bardziej, gdy można z kimś niegłupio pośpiewać o czymś, co leży na sercu, nawet niekoniecznie ładnie. Tak samo jak wszyscy lubią ładne widoki.